wtorek, 28 grudnia 2010

Christmas is a beach

I po świętach, choć nie tak do końca może, bo australijskie świętowanie wydłuża się do 28.XII, choć też nie tak do końca, bo faktu tego jesteśmy mniej niż pewni.  Zwykle o tej porze roku stękamy już z przejedzenia i obmyślamy postanowienia noworoczne oglądając już po raz drugi w tym sezonie powtórkę poświąteczną Szklanej lub Kevina. Tym razem jednak, jako że obyło się bez maminych pyszności w ilości nieskończonej, nasze żołądki raczej nie cierpią z nadmiaru pracy, a cholesterol mamy bardziej niż w normie.  Jesteśmy zdrowi i wysportowani, a nasze postanowienie na 2011 to opuszczenie Sydney (nie na zawsze jeszcze) w poszukiwaniu czerwonej ziemi urozmaicanej niekiedy tu i ówdzie skaczącymi w oddali rudymi punkcikami.
Święta spędziliśmy w sposób jadłospisowo  urozmaicony oraz nadspodziewanie aktywny. Wigilijna kolacja – miłe zaskoczenie – odbyła się w gronie rodaków na emigracji (oraz paru elementów z poza, którzy czuli się powiedzmy trochę zagubieni). Co prawda do stołu zasiedliśmy, po wielu perypetiach,  dopiero po północy, ale było warto. Stół wigilijny przesłoniły przeróżne michy dań złożonych głównie z ryby, a w zasadzie dwóch ryb z czego jedna naszej roboty – ryba po grecku ;) <dumna>. Język polski wydobywał się na wszystkie strony. Ba! W pewnym momencie w przypływie emocji całe grono wartkim głosem odśpiewało jedną z polskich kolęd i na pewno w niejednym oku pojawiła się łza radości, a w oczach jednego Niemca nawet przerażenie!

 Przy okazji udało się odwiedzić parę „polskich” domostw i zobaczyć jak to w Australii można się urządzić. Nie jest źle – poniżej widok z tarasu jednego z poznanych tu polskich przedstawicieli.



Święta w Australii to plaża! Słyszeliśmy o tym już od dawna, dlatego, aby uszanować panujące tu obyczaje oraz nie urazić uczuć religijnych żadnego Australijczyka udaliśmy się na Bronte Beach, spakowawszy ówcześnie nadziane na patyk mięsko kangurze. Tak też oto wyglądał nasz świąteczny obiad. Zdjęcia może bardziej przybliżą tę osobliwą świąteczną atmosferę niż wszelkie słowa - atmosferę jakże różną od chętnie przywoływanych przez nasze wspomnienia obrazów świątecznego stołu. W każdym razie kangur, po zagryzieniu grillowanym ziemniakiem i bułką nie jest taki zły – smakuje jak wołowinka, tylko miejscami należy intensywniej i dłużej przeżuwać niż by się chciało.




czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczne pląsy

Święta za pasem. Jak to na czas przedświąteczny przystało, organizacje mniej lub bardziej zorganizowane, w których dane jest nam, tu, w dzikim kraju, funkcjonować, zabiegały o nasze, w przedświątecznych harcach, uczestnictwo. I tak ostatni tydzień obfitował w przedświąteczne imprezy. Imprezy jak to imprezy - jedzonko, procenty, życzenia, muzyka, taniec. Na pierwszej imprezie, organizowanej przez moją szkołę, dane nam było bawić się na łodzi!

Andy - przesympatyczny kolega Taj ze szkoły.
Bardzo lubimy Tajów.
Początkowe niepokojące kołysanie na kilkudziesięcioletniej łódce sterowanej przez mocno kilkudziesięcioletniego kapitana wtórowane przez wzmagające kołysanie alkoholowe bdziło pewne obawy w sukces przedsięwzięcia, jednak obawy okazały się bezpodstawne. Błędnik został mistrzowsko oszukany, pozwalając naszym dyńkom na niezakłóconą kontemplację doznań towarzysko - sceniczno - widokowych i sformułowanie odważnego, ale jakże szczerego, bo prawdziwego, wniosku, że co jak co, ale impreza na łodzi to jest to! Szczególnie na takiej małej, sunącej w scenerii pięknego miasta, łódce, gdzie ciepłe słońce otula swymi ostatnimi wieczornymi promykami umęczone trudami dnia oblicza. Ach. Brakowało nam Was mordy nasze! I myśleliśmy o tym jak cudnie by było urządzić taką imprezę na łodzi gdzieś po polskiej zatoce. Tak czy siak było miło.



Jeden z nauczycieli o talencie kiełbasiano - hiphopowym
 





Kolacji w domu nie będzie. Trzeba się najeść na zapas.

 


Maszkary powietrzno-wodne wyczuły kiełbachę. Miałem pełno w gaciach :)












 Nie minął tydzień, gdy nasze postacie, po uprzednim spałaszowaniu lumpeksów, nawiedziły przebieraną imprezę świąteczną z mojej roboty. Zdecydowana większość ze 100 obecnych osób ładnie się przebrała w stylu lat 70'tych i puściła się w tany szalonych, wyzwolonych rytmów. Drugie w tym tygodniu odważne stwierdzenie jest takie, że co jak co, ale dobra impreza przebierana to jest to! Szykujcie się na nasz przyjazd mordy, bo coś czujemy, że taki pomysł warto będzie zaimplementować na rodzinnym gruncie.
Trochę mi się krocze popruło. Z lateksem trzeba ostrożnie.
Emmanuelle - francuski kumpel z roboty
Monika - polska żona








A to jest szefostwo - od lewej Roger, Lawrence - bracia, na prawo Juan - główny manager.


Paul - nie jestem pewien skąd (Am. płd),
ale słucha Rage'ów więc go lubię.
Zsolt - kumpel ze Słowacji

 


Czas oczekiwania na święta to również czas wyciszenia. Dlatego staraliśmy się nie zatracić w tym przedświątczenym szale i znaleźć czas na nieco spokojniejsze uciechy. Ostatni wieczór spędziliśmy na Milsons Point - jednej z dzielnic Sydney, tuż za mostem, na pzeciw centrum. Udaliśmy się tam celem kontemplacji widokowych, i nie zawiedliśmy się. Widok na Harbour Bridge, Operę i centrum robi wrażenie. Szkoda tylko, że bardzo nietypowa (bo mroźna - wyobraźcie sobie, że lekko nas czasem w koszulce na krótki rękawek zawiewało) pogoda nie sprzyjała, bo było by idealnie, ale jeszcze tu pewnie wrócimy, bo miejsce jest zacne - pod mostem :) Ale kulturalnie, trawnik, ławeczki, itp. No i piękny widok. W sam raz na tanie winko.










Widok masakryczny








Kochani! Życzymi Wam wszystkim wspaniałych, rodzinnych świąt!

piątek, 17 grudnia 2010

Coraz bliżej święta

Ostatnie dni mijają w Sydney w umiarkowanym, lecz z każdym dniem narastającym, oczekiwaniu na nadchodzące święta. Zatłoczyło się od turystów, w mieście wyrosły choinki, na wystawach pojawiły się mikołaje; atmosferę świąt czuć coraz bardziej, chociaż nie może się ona równać atmosferze oczekiwania na ciepło domowego ogniska w dalekim, zmrożonym kraju. Tak czy siak nawet spedalony hindus się nieco zmelancholizował a mewochuje jakby nieco spokorniały, robiąc miejsce w swych opierzonych bebzunach na świąteczną wyżerkę. Inne zwierzęta coraz żwawiej przebierają w podekscytowaniu swoimi niezdarnymi nóżkami jakby szykowały się za wczasu do wigilijnej przemowy. Polonia australijska w postaci naszych osób czuje się trochę zdezorientowana, bo nie do końca wie jeszcze czego się spodziewać. Z jednej strony w głowach (brzuchach) tworzą się piękne obrazy wigilijnego, rodzinnego wieczoru okraszonego przepysznymi, sporządzonymi przez mamusie przepysznymi potrawami (ach te bigosy i inne pasztety!), z drugiej zaś narasta ciepło atmosferyczne, tak różne od tego doświadczanego zazwyczaj w ojczyźnie. Postanowiliśmy z niepewnością oczekiwania nic specjalnego nie robić i przyjąć nadchodzący okres takim, jaki będzie. Natłok pracy związany z ruchem turystycznym przyjmujemy z radością (bo niedługo znacząco zelżeje), starając się wykorzystać każdy nieliczny wolny dzień na kontemplację ciepła ducha i ciała. Podobnie chyba czynią dzikusy, bo odwiedzona przez nas ostatnio po raz kolejny jedna z plaż (Bondi Beach) znacznie się zatłoczyła. Z radością się popluskaliśmy i nieco zabrązowiliśmy. Nie mogliśmy również zaniedbać spragnionych naszych facjat kangurków i koalek. Ku naszej uciesze stwierdziliśmy, że mocno się za nami stęskniły. Kangury skakały w nieładzie to tu to tam a koalki się nieco ożywiły pozwalając pomerdać się po futerku. Nawet owce solidnie przygotowują się do świąt strzygąc swe zarośnięte korpusiki.














Nawet jak nie ma fal to można posurfować :o





Ostatni czas to jednak nie tylko oczekiwanie na święta. Kulturalnym wydarzeniem numer jeden ostatniego tygodnia była (jest) wizyta w Sydney Oprah'y Winfrey, która to postanowiła nagrać tu sobie jakieś swoje dyrdymały. Ludzie oszaleli. Oprah w Operze!!! Aaaah! I tak Oprah była (jest) na ustach wszystkich kulturalnych ludzi. Jak ktoś ją bardzo kocha to mógł (może) sobie nawet zakupić koszulkę z deklaracją tej miłości. Ignorantami jakimiś chyba jesteśmy, że nie uczestniczyliśmy w tym szale. Choć z drugiej strony gdyby nasza Ewa Drzyzga tu przyjechała chyba byśmy nie zapanowali nad euforią.
Specjalna uwaga w mediach kierowana była na grupę 300 amerykanów, którzy to przyjechali do Sydney za Wielką (dosłownie i w "przenośni") Ophrah'ą. Miałem przyjemność grupę tą częstować trunkami na koktajlu kończącym ten ich kilkudniowy wojaż. Ciekawe doświadczenie w porównaniu z dotychczasowymi imprezami. Dostojność, uprzejmość i piękno ustąpiły miejsca barbażyństwu, wrzaskom i grubiaństwu. Przez jedną z sal Opery, dotychczas okupowaną przez barwne, dostojne kangury przetoczyło się stado bawołów. Mocno naturalnie przesadzam :) ale interesująca to była odmiana.

To "O" na moście to na na cześć Wielkiej Oprah'y

A dla nas korzyści z całego zamieszania takie, że udało się zakombinować darmowe napoje

Najbliższe dni to imprezy świąteczne naszych tu nielicznych organizacji typu szkoła i praca. Zapowiada się ciekawie - na pewno nie omieszkamy zdać relacji.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Intoxicated

Mimo iż weekendy, z powodu roboty, mamy mocno obskubane z zabaw cielesno-duchowych, zwanych potocznie zajebkami, staramy się nadrabiać zaległości w miarę możliwości. W niedzielę zatem, po uprzednim (w ramach oszczędności) delikatnym zrobieniu się, udaliśmy się do jednego z czołowych zajebkowych jestestw - 3 małp. Było miło. Kapela na żywo grająca covery, w przerwie DJ'owe hity znane z naszej ulubionej stacji radiowej Planety FM. Bez szaleństw, jak to w niedzielny wieczór. Chillout. W pewnym momencie podchodzi do nas ochroniarz i prosi na bok, na którym tłumaczy, że nie nadajemy się na dalszą imprezę!?! WTF? Stwierdza, że jesteśmy zaintoksyfikowani (zbyt upojeni alkoholowo). Masakra. Dopiero żeśmy zaczęli się rozkręcać, jeszcze nie wprawiłem w ruch wszystkich członków a tu dzikus (ba!, żeby to był zwykły dzikus - to była umiarkowana, bo umiarkowana, ale nadal azjatycka wersja dzikusa) każe nam opuścić lokal. Inteligentne dysputy, tudzież wszelkie inne próby zobiektywizowania spaczonej postawy, wypaczonego przez tubylczy popęd alkoholowy, ochroniarskiego umysłu, spełzły na panewce. Nie żebyśmy byli imprezowymi cnotami, ale wiemy co to umiar (wiemy?) i raczej, z tego co pamiętamy, nie zdarzyło nam się w Polszy takie, ze strony ochroniarzy, zachowanie. Dlatego zniesmaczenie nasze nie zna granic. Jesteśmy oburzeni. Tym bardziej, że z grubej rury jeszcze nie wystrzeliliśmy.

Tłumaczymy to sobie tak, że tubylcy mają inną tolerancję na alkohol (raczej słabe odkrycie), w związku z czym wszelkie pijackie burdy mają tendencję do zjawiania się szybciej i mniej spodziewanie. Dobrze, że w knajpach są osoby, które zajmują się wyłapywaniem, i wydalaniem takich osób, ale jeszcze lepiej by było gdyby brały one pod uwagę różne narodowościowe predyspozycje. Jesteśmy dumni z bycia Polakami, i chcemy to światu pokazywać. Ai!
A tu Polskie Święta - cykliczna impreza dla Polonii, na którą na chwilę zawitaliśmy. Nic specjalnego, taki duży piknik. Ale miło było usłyszeć "... Jadzia!, ... Jadzia!"