czwartek, 25 listopada 2010

Penetracja natury


Po miesiącu naszej tu pobytności poczuliśmy się na tyle zsydneyizowani, że wykorzystując wolny od roboty wekeend postanowiliśmy, iż najwyższa pora zaznać co nieco natury.



Dlatego w sobotę rano pospiesznie spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w 2 godzinną, pociągową podróż w odległe o 100 km Góry Błękitne (Blue Mountains). Niebieskie są one niby z powodu olejku wydzielanego przez porastające je eukaliptusy. (Eukaliptusy widzieliśmy, ale olejków ani tym bardziej koalków nie :( Ale jeszcze zobaczymy.) Ponieważ Góry Błękitne to w okolicach Sydney (i w skali krajowej chyba też) najlepsze rejony wspinaczkowe, w plecaku nie mogło naturalnie zabraknąć obuwia wspinaczkowego.
Dojechaliśmy do Blackheath, głównego centrum wspinaczkowego i postanowiliśmy zmontować bazę na polu namiotowym. Ponieważ słońce miło waliło w dyńkę, a wokół ćwierkały ptaki i inne papugi, a jeszcze kawałek dalej prawdopodobnie skakały prężne kangury, całą 8km wędrówkę doliną Megalong odbyliśmy pieszo. Dolina rzeczywiście jest mega długa.

Dotarliśmy i zbytnio się nie zastanawiając ruszyliśmy w pierwszą wędrówkę po buszu kierując się przewodnikiem wspinaczkowym. Skały się nie pojawiały a szlak się wił i wił. To przez rzeczkę, to przez porośnięte białymi eukaliptusami stepy, to znów przez bujny, ćwierkający i skrzeczący busz. Żadna dżungla (taka jeszcze będzie), ale było miło. Szlak jednak wił się zbyt długo a po drodze żywej duszy. Jakieś chyba mocno zmotoryzowane są te dzikusy.


Rzeczka w buszu. Ni to szlak, ni to nieszlak.

Tak sobie wędrowaliśmy.

Uważając na kangury.

Wąchaliśmy też kwiaty.

 Cóż. Po jakiś 2 godzinach wędrówki, po odkryciu kolejnego zakrętu zza którego celu nadal nie było widać przyznaliśmy z pokorą, że dzikusy nas zrobiły w bambuko (pewnie hindus z grubasem maczali w tym swoje obleśne paluchy a nie zdziwił bym się gdyby i mewochuj zanurzył w tym niecnym procederze swego ...a (dzioba)). Po obejrzeniu Wolfcreeka (takiej australijskiej wersji Teksańskiej Masakry Piłą Łańcuchową) stwierdziliśmy, że nie będziemy łazić po ciemku i grzecznie zawróciliśmy by o zmroku dotrzeć na zasłużony spoczynek. A po drodze mignął nam pierwszy dziki skoczny kangurek (ale nieśmiały dosyć).
W nocy lekko nas przypiździło (jakieś 5 stopni - w końcu góry).

W niedzielę postanowiliśmy kontynuować wędrówkę po buszu, ale po tych bardziej cywilizowanych szlakach - w końcu trzeba odhaczyć główne atrakcje. Na wspin przyjdzie jeszcze czas, ale trzeba się będzie na to lepiej przygotować. Szybki stop i byliśmy w centrum błękitnej atrakcyjności - miasteczku Katoomba. Widoki rzeczywiście piękne, aczkolwiek bez przesady. Porównał bym to do hiszpańskiej Siurany (tylko tam byłem :)). No może bardziej te widoki rozległe bo Góry mimo iż bardziej skałkowe niż wysokogórskie to są jednak całkiem rozległe obszarowo więc widok na dolinę robi wrażenie.
Echo point- najbardziej popularny punkt widokowy w Katoombie (więc i w Górach Błękitnych). Po lewo tzw. 3 siostry.

Naturalnie nie mogło też zabraknąć relaksacyjnego piwka spijanego dla niepozorów ze skarpety :o

Przejechaliśmy się również kolejko-repliką kolejki, którymi daawno temu zjeżdzali dzicy górnicy. Nachylenie 52 stopnie. Niektórzy się bali.


W górniczej chatce co nieco się posililiśmy.

I ujeździliśmy Ich Szkapę. Dzikus skamieniał z wrażenia.


Nad wodopaścią. Potencjał wspinaczkowy ogromny.

Z radością zanurzyłem w przywodospadoprzepaściowym
bajorku moje umęczone członki.


Pewnie tu jeszcze wrócimy, ale bardziej na dziko. Wekeend bomba. Sobota, jak cały tydzień szykuje się pracowita, ale może coś w niedzielę wymyślimy. Uchylę rąbka tajemnicy, że ostro się szykuję do rozpoczęcia sezonu boulderowego w przysydneyowych ogródkach. Dozo, pozdro i szacun.

piątek, 19 listopada 2010

Australian dream

Nie Jasiu, jeszcze nie będzie zdjęć pięknych Australijek. (Za Jasia można podstawić sobie każdego, kto czeka na jędrne, opalone, roznegliżowane i gotowe do pokazania swych rozpustnych oblicz antypodzkie dziewoje.)

Opowiem Wam za to dzisiaj piękną historię, co to mi się zaśniła.

Udałem się na spacer. Monia gdzieś tam sobie przebywała (chyba w robocie była), więc, korzystając z moich nielicznych ostatnio chwil swawoli, udałem się w wędrówkę po dziczy. Dzicz jak to dzicz, była dzika. Wędrowałem, wędrowałem, aż dotarłem do iglo-chatki. Iglo-chatka, jak to iglo-chatka, była z wyglądu umiarkowanie niepozorna, bowiem mimo iż finezyjny kształt wykutego w skale w sposób wspinaczkowo niezwykle atrakcyjny siedliska mógł dawać nadzieję na moc atrakcji wewnątrz, to moc ta okazała się nad wyraz odstawać od skromnych, acz pełnych nadziei oczekiwań. Cóż można bowiem oczekiwać po, bądź co bądź iglo-chatce? Na pewno nie tego, że w środku będzie się znajdowało znamienite centrum zajebkowo-wspinaczkowo-nurkowe! Mieszkańcy łazili po sufitach, nurzali się w mieniącej się koralowymi barwami wodzie, a wszystko to odbywało się w przepysznej atmosferze radości i życzliwości.

Cóż. Ponurzałem się nieco i ja i było to przyjemne.

Ponieważ jednak w życiu człowieka zamężnego rozpusta w iglo-chatce nie daje pełni szczęścia, zaczął mi dotkliwie doskwierać brak u mego boku iglo-chatko-małżonki. No tak! Iglo-chatko-partnerka w robocie - w czeskiej restauracji serwuje piwo i chłopskie, tłuste jadło! Trzeba ją zgarnąć i pokazać iglo-chatkę. Niechętnie opuściłem to jakże przytulne gniazdko i udałem się do pobliskiego miasteczka po żonę. Oczom mym ukazały się sceny bajeczne. Drogami jeździły konne zaprzęgi a między skromnymi, średniowiecznymi domostwami przechadzały się dumne niewiasty. Ich upstrzone finezyjnymi, kwiecistymi wzorami suknie mieniły się we wciąż jeszcze ciepłym, wieczornym słońcu, wiosennymi barwami. Czas zatrzymał się i wznowił swój bieg w spowolnionym, wolnym od trosk dnia codziennego tempie.

Dotarłem na rynek i zacząłem z utęsknieniem wypatrywać niewiasty, której tak bardzo chciałem opowiedzieć cuda, które ujrzałem. Niewiasty jedynej doczekać się jednak nie mogłem. Wzrok mój natomiast spotkał się ze wzrokiem innej niewiasty :) Ta pośpiesznie wytłumaczyła mi, iż niewiasta, na którą czekam, zachwycona tym co ujrzała, udała się do pobliskiego centrum mody w celu przyodziania się w typowy, średniowieczny strój niewieści :)

Po chwili, niezbyt zaskoczony, ujrzałem Monię w odzieniu jakże do otoczenia przystającym. Wszystko było na miejscu - upstrzona kwiecistymi wzorami suknia, wystające spod niej zadziornie falbany trzepocące niesfornie na wietrze w rytm swojskiego zgiełu tego północnoaustralijskiego miasteczka a na głowie biały, opasający misternie ułożone włosy, czepiec. Monia oczywiście szła w towarzystwie równie urodziwych przyjaciółek wesoło plotkując o zdarzeniach tego, wydawać by się mogło spokojnego miasteczka.








Tak się śniło!

A sen powstał po wieczorzo-nocce w Sydney Opera House. Tak! Tam właśnie teraz głównie pracuję jako najemny kelner (a raczej taco-talerzo roznosico-znosiciel) na wszelakie imprezy pracowe tudzież inne przyjęcia świąteczne. A że agencja kelnerska, dla której pracuję ma umowę z Operą, to większość imprez odbywa się tam właśnie. Trochę szukałem tego idealnego miejsca na ukazanie światu swych talentów i, z braku laku, wybrałem to, co zdało mi się najbardziej na to nadawać. Łowcy talentów jeszcze mnie nie odkryli, ale to chyba kwestia czasu. Tymczasem sunę jak łabędź z talerzami między dostojnymi gośćmi. A goście to przeróżne poczwary, najróżniejszej maści. Przyjemność obcowania z tak różną maścią mimo iż zdaje się być niewątpliwa to jest póki co zaćmiona przez konieczność koncentracji na robocie, celem zaserwowania trunku tudzież jadła w nienaruszonym stanie.

No. Więc tak sobie żyjemy, w weekendy się opalamy i jak Monia sobie kupi mega wypasioną kieckę, odsłaniającą w nieco bardziej swawolnym, australijskim stylu, jej piękne do tej pory nadmiernie skrywane ciało to uderzymy na parkiety, ba!, może nawet wystąpimy w Operze!

No i na koniec coś dla oka - kilka zdjęć plażowo - relaksacyjnych.
W ramach plażowania udaliśmy się na Coogee beach - i się nawet wykąpaliśmy - woda już cieplejsza.

Było przyjemnie.


A to jest najwredniejsze ptaszysko. Nie wiem czy to mewa czy co, ale jest wredne. Szedłem sobie z rana do szkoły, a że pośpiech był spory jadłem po drodze muffina bekonowego i zapijałem kawką. Aż tu nagle łup - mewochuj mnie napadł i ukradł muffina wylewając kawę. Atak był tak brutalny i niespodziewany, że spowodował wywrócenie mojej osoby. Nie lubimy tych ptaków.




A to nie wrony, ino nietoperze - w parku w centrum miasta zajęły sobie pod dom olbrzymie drzewo. Było tego w bród a dziki skrzek słychać było w promieniu wielu metrów. Brrrr.

A to nasz basen. Woda zimnawa, ale jest.

O formę naturalnie trzeba dbać, bo konkurencja nie śpi. Dymczas - bierz przykład ze starszego brata. Bratowo - przypilnuj Bratka. Przywiozę na nowy sezon trochę technik zza wielkiej wody i rozniesiemy Pudziana.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Barbie day

Gruby dzikus smaży kangura
Cały tydzień padało. Weekend też zapowiadał się deszczowo, przeto - nieciekawie. Pal licho, że woda zimna, ale wygrzać by się wypadało. I choć w sobotni poranek w końcu zaświeciło, to na organizowane przez naszego niby organizatora plażowe BBQ dla Polaków udawaliśmy się z umiarkowanym optymizmem. Ech, czyżby cały tydzień głodowania, co by przygotować żołądki na darmową wyżerkę, okazał się niepotrzebny? Nic to, trzeba było sprawdzić osobiście. Ruszyliśmy na Bronte Beach ale ręczniki, kąpielówki i inne parawany ustąpiły miejsca w plecaku kurtkom i parasolowi.









Pogoda po raz kolejny płatała nam figla, na szczęście tym razem miłego dla nas. Z każdą minutą robiło się  bowiem coraz cieplej a niewielkie ilości złowrogich chmur ustępowały miejsca na niebie panoszącemu się słońcu.
Dotarliśmy. Miło się przywitaliśmy i zabraliśmy się za konsumpcję żywnościowo-alkoholową,


przeplatając grillowanie zabawami wodno-piaskowymi.
No niepocieszony byłem

Kangurów nie  jedliśmy, bo nie mieliśmy:( Australijski grubas pewnie miał, ale nie wyglądał na takiego co chciałby się podzielić.  A zresztą kangury są ponoć gumiaste. Pewnie dlatego tak skaczą poprapańce.Tak czy siak niejednego jeszcze zjemy a może nawet zjemy jakąś słodką koalkę.
Polaków było sporo, większość młodsza od nas, większość zadomowiona na dłużej. Starcza mniejszość, a szczególnie pewna wesoła kobieta ,ubolewała, że zaraz przekroczy wiek, po którym będzie musiała wracać do Polski. Cóż. Generalnie większość Polonii wydała nam się miła.








Pogoda była rewelacyjna. Żałowaliśmy, że jednak nie wzięliśmy przyborów do pluskania, bo nawet woda była cieplejsza niż ostatnio.
Polacy + wesoły Brazylianin


Za 5 min się okazało (od pana ratownika), że ta fotogeniczna łódka to jednak nie zabawka :(
Australijczycy kochają Barbecue. Kto może, wybywa w weekendy na plaże i grilluje. I w sumie im się nie dziwimy. Bo cóż może być piękniejszego nad gorącą kiełbaskę, okraszaną zimnym piwkiem, w towarzystwie przyjaciół gdy Słońce ostro jebie w dyńkę a jedynym przed tym ratunkiem jest fikuśne nurzanie się w falach na desce surfingowej? Zazdrościmy trochę tym dzikusom i żałujemy, że Was z nami nie ma, by napawać się pięknem tych chwil. I choć kilka postaci się poznało to brakuje nam Waszych pięknych osób, które obdarowywałyby nas swym znamienitym jestestwem.
No. Tak się bawiliśmy.







 
A wieczorem zrobiło się nawet całkiem romantycznie. Nie mogło też naturalnie zabraknąć akcentów wspinaczkowych.




























Szit. A za oknem burza.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Myślę sobie, że będzie ciekawie


Ostatni weekend obfitował w rozliczne atrakcje nie tyle dla nas samych, co dla Sydneyczyków, którzy mieli to szczęście nas spotkać, poznać czy też tylko zobaczyć. Się działo! Halloween party w szkole Merfiora i pierwsze pokazy niekonwencjonalnej sztuki tanecznej w wykonaniu mistrza zajebki oszołomiły wszystkich. Było też nocne szlajanie się pod mostami i pierwsza wyprawa na masową dyskę. No i wreszcie wizyta na Bondi Beach (jednej z najpopularniejszych plaż w Sydney  znanej zdaje się z dobrych fal dla surferów)  i związana z tym, długo wyczekiwana ekspozycja naszych boskich sylwetek na promienie UV oraz na widok zachwyconej ludności tubylczej. Po tym wszystkim to miasto już nigdy nie będzie takie samo.
My pod mostem
Publiczna darmowa toaleta - czystko i ładnie, a do tego z papierem i mydłem! (czemu my Polacy musimy się zawsze dziwić takim rzeczom)

View na ocean
Bondi Beach


Nadszedł też oto i czas na mały update pracowy, gdyż trochę się pozmieniało.
Merfi rzucił opisywaną wcześniej robotę po 3 ciężkich wieczorach, ale bez obaw - od razu posypały się liczne propozycje i szybko na horyzoncie pojawiła się nowa praca.
Ja natomiast po długich wahaniach między belgijską ekskluzywną kawiarnio-czekoladziarnią przy bay-u z pięknym widokiem na zatokę (http://www.guyliancafe.com.au), a czeską restauracją piwną, serwującą głównie wielkie kawały mięcha i piwo (http://www.bazaarbeercafe.com.au), wybrałam to drugie. Przeważającym argumentem za opcją nr 2 okazało się 1 free beer dziennie dla staffu (a drugie tylko za pół ceny), no a poza tym lanczyk i kawka i nieograniczone ilości kolki do spijania za friko, co jest zawsze miłe :).
Karta dań zaczyna się tu od dwóch stron różnych rodzajów piw, szeroka gama czeskich i słowackich trunków (z polskich specjałów jest jedynie żubrówka), a dopiero potem idzie żarcie. A żarcie to głównie mięcha wszelkiej maści zwierzyny. Surówki i inne dodatki widywane są raczej rzadko i w małych objętościach. Niektóre dania mają tu tak wielkie że nawet najbardziej wygłodniali doznają szoku na ich widok. Właściciele są tu nowi - szemrany chińczyk i Australijczyk z Melbourne, którzy kupili to miejsce 4 tygodnie temu od Czechów i wymienili prawie cały staff. Dziwna sprawa. Chinol jest naprawdę podejrzany, do klientów nerwowo się uśmiecha - aż dziw że jeszcze ich wszystkich nie wystraszył - no i jest jakiś taki ogólnie zestresowany, non stop z papierosem. Często też powtarza że nie chce żadnych kłopotów. Myślę więc sobie, że będzie ciekawie.


Teraz merfi:
Ja też sobie myślę, że będzie ciekawie:) Choć pojawiały się u mnie ostatnimi dniami wahania nastrojów. Praca była stresująca, kazali nosić 3 talerze z zupą, no hello!, więc honor nakazał nie pozwolić sobie dmuchać w kaszę i grzecznie podziękować za współpracę. Także pięknego widoku na operę w robocie już nie będzie.
Następnie ubzdurałem sobie, że jest szana na pracę na ściance wspinaczkowej. Szany jednak nie ma:( Nic to, nie chcą poznać polskiej myśli szkoleniowej. Nie osiągną w tym sporcie sukcesów. Trochę się obrażam i od tej chwili pakuję na ścianie w klubowych barwach. Niech przyjdą na kolanach do małpy ze wschodu. Dam im co najwyżej polizać banana. Przy okazji jednak zwiedziłem najlepszą (tak mówią) ścianę w Sydney i ba! szit, masakra! Obłęd, ekstaza i generalnie mega koks! Żony jeszcze nie wyciągnąłem, więc znowu bulder, ale potencjał niesamowity. Zresztą sami zobaczcie:





AAAAaaaaaaa!
No. Także dziś rano się okazało, że na tej ścianie pracować nie będę :( (resume oczywiście zostawiem tak czy siak)
Wieczór natomiast okazał się miły bo przyjęli mnie do kawiarnio-restauracji Credo (http://www.credocafe.com.au) :) Podniecać się będę jednak dopiero po 3 dniach :) bo dziś prawie nie było klientów więc był to dzień niereprezentatywny a poza tym będzie to robota prawdopodobnie weekendowa więc tak czy siak trzeba jeszcze będzie poszukać czegoś na week.
No. Ale coś się dzieje i, jeśli nic złego się nie wydarzy, wygląda na to, że pomału będziemy się mogli wytransferować do następnego, spokojniesjzego, bardziej ogarniętego etapu naszej tu pobytności.
No worries!