sobota, 29 stycznia 2011

Pędem przez wybrzeże

Rekin nas nie dopadł. Jesteśmy więc zdolni do kontynuowania naszej, tu na wschodnim antypodzkim wybrzeżu, przygody. Walimy z grubej rury! Pakujemy manatki po nocy spędzonej w naprawdę tanim (10 dolców z małym, ale zawsze obiadzikiem!) hostelu, wsiadamy do czekającego na nas auto-domu (Toyota Hiace) i ruszamy na podbój oceanu. Mamy do pokonania prawie 3 tys km w 7 dni. Dużo jazdy, boimy się, że za dużo nie zobaczymy, ale nic to. I tak już dużo zobaczyliśmy. Auto podoba nam się najmniej z dotychczasowych auto-domów (najbardziej Landcruiser, potem wielka, ale luksusowa i jak się okazało całkiem terenowa krowa a na końcu obecny pojaździk). Jest po prostu dosyć stare i dziwne jakieś. Przodu prawie nie ma, silnik pod siedzeniem żonki, bez tv... :)
Najbardziej nas denerwuje to, że jest tak zabudowany, że nie można podczas jazdy przemieszczać się między kabiną kierowcy a pomieszczeniem gospodarczym (czytaj - Monia nie może sięgać zimnych piwek). Ale łóżko i możliwość smażenia/gotowania są na tyle wygodne, że nie marudzimy.
Autem nie da się jechać zbyt żwawo. Przy wyższych prędkościach zaczyna telepać i znosić na boki. Pomału zatem, bez specjalnego planu, bujamy się do przodu. Docieramy do Townsville i spontaniczny pomysł udania się nazajutrz na pobliską Magnetic Island (kapitan Cook tak ją nazwał stwierdzając, że to ona zakłóca działanie jego kompasu) celem posnurkowania / pobyczenia się oraz pospacerowania wśród pięknej fauny i flory, zaczyna nam się podobać coraz bardziej. Wchodzimy w to. Znów się nie wysypiamy, płyniemy promem na wyspę i już o 7 rano wędrujemy po buszu z wysoko do góry zadartymi, wypatrującymi koalek głowami. Jest! Ucina sobie drzemkę na eukaliptusie. Jest bardzo zaspana więc po krótkich, w ramach przyzwoitości niezbyt nachalnych - więc niestety nieumiejętnych próbach nawiązania kontaktu idziemy dalej. Trochę mamy niedosyt, że wśród jednego z największych w Australii skupisk miękkich misiów, tak mało ich dostrzegamy. Do czasu! Przy samej drodze, ze zwieszonymi po obu stronach gałęzi kończynami, odpoczywa sobie styrany przeżuwaniem ciężkostrawnych liści eukaliptusa, miś. Chcemy się z nim zaprzyjaźnić, ale miś jest niekoleżeński, i jedynie pozwala na siebie popatrzeć. Nic to. I tak jesteśmy spotkaniem dzikiego misia ukontentowani. Potem pluskamy się w morskich odmętach i wracamy na stały ląd, by jeszcze tego samego dnia ruszyć w dalszą podróż. Umowa zobowiązuje - za 6 dni musimy zwrócić auto w Sydney.

Humor mocno nam psuje zauważona na przedniej szybie kilkucentymetrowa rysa. Szyba jest wyraźnie pęknięta! O dziwo nie kojarzymy żadnego uderzenia, itp. Fak! Auta nie ubezpieczaliśmy, bo w końcu jesteśmy nastawionymi na tanie zwiedzanie backpackersami. Lipa. Chyba dobrze, że nie kupiliśmy w Alice, a potem w Cairns didgeridoo (aborygeński instrument - długa tuba) - będzie na szybę, jeśli pociągną z kaucji. Didgeridoo nam się spodobało. Umiemy już odróżniać konkretne instrumenty (wysokość dźwięku, głębię) i nawet wydobywać z nich dźwięk. Trudno. Zawsze trzeba policzyć jakiś koszt ukryty. I tak dobrze, że nie było ich gdzieś w outbacku, z 3 tonową krową w błocie. Może się jeszcze trochę zarobi nosząc talerze.
Śpimy w Mackau, przy McDonaldzie (darmowe Wifi :))
Czas nagli, więc ruszamy. Chcemy dojechać możliwie daleko, żeby ze 2 dni spędzić na Sunshine Coast i Gold Coast (mnóstwo ponoć pięknych plaż - w ogóle Australia ma najwięcej na świecie plaż - trzeba to sprawdzić). Mamy nadzieję, że nasze spalone w Cairns ciała, jeśli nie z ochotą, to chociaż z wyrozumiałością przyjmą dodatkową dawkę promieni słonecznych. Cóż to bowiem za lans bez ładnie zagospodarowanego UV? O pękniętej szybie zapomnieliśmy - bujamy się naszym camper vanem podśpiewując do, zakupionej jeszcze w Alice, płyty z przebojami lat 80-tych. Płyta śmieszna, tak jak i poprzednia - Beer&barbeque songs :), jakieś covery bardziej, ale w miarę słuchania zaczynamy chwytać z radością płynące z głośników dzwięki. Szyba pękła bardziej! Rysa wydłużyła się o kolejne kilka centymetrów. Teraz jest ich już kilkanaście i początkowe nadzieje na to, że jej nie zauważą, spadają drastycznie. Oby nie pękła całkowicie podczas jazdy. Obniżamy średnią prędkość podróżną i po każdorazowej nierówności, które bierzemy najłagodniej jak się da, zerkamy z trwogą, czy pęknięcie się nie pogłębia. Jakoś szcześliwie tego nie robi. A okazje ma, bo w miarę jak posuwamy się na południe coraz bardziej widać oznaki historycznej w Australii powodzi.

Ślady na drzewach oznaczają, że droga, którą jedziemy (główna - jedyna biegnąca wybrzeżem) w wielu miejscach była totalnie zalana. Gdy się ściemnia śladów na drzewach nie widzimy - pojawiają się za to dziury i mega nierówności na drodze. Czujemy się bardziej swojsko, ale my tu mamy mega trasę do pokonania! Swoją drogą to ciekawe, że jedyna droga wybrzeżowa to 2 pasmowa jezdnia. To samo było w drodze z Adelajdy do Alice Springs. O ile tam jest to poniekąd zrozumiałe (ruch naprawdę mały) to na wybrzeżu (gdzie mieszka zdecydowana większość Australijczyków (w odległości 50 km od morza - jakieś 85%) jest to dla nas dziwne. Choć z drugiej strony ich jest tylko 20 milionów.
Docieramy do Maryborough i mając dobry punkt startowy do jutrzejszego ataku na słoneczne wybrzeże usypiamy w miłosnym uścisku na tyłach naszego pękniętego domu.

W słoneczny poranek docieramy na takowe wybrzeże (Sunshine Coast - ok. 80km na płn. od Brisbane). Jest parówa / żar / gorąc / ostro wali w dyńkę. Zresztą nie tylko w dyńkę. Niesymetrycznie napromieniowane ciała dają znać o sobie. Przepalone części nie lubią tych niedosmażonych i stanowczo opuszczają pokład coraz większymi płatami. Nic to. Są rzeczy ważniejsze niż zrzucanie skór.
Pora na surfing! Chwytamy deski (Monia mniejszą / bardziej kobiecą :) wersję - body board) i napieramy na fale. O ile Monia całkiem sobie radzi, ja robię z siebie pajaca bezskutecznie rzucając się jak piskorz na niewielkie tego dnia fale. Ostatecznie również mi udaje się opanować sztukę surfingu na tyle by upamiętnić nasze dzielne, wysportowane sylwetki w jakże atrakcyjnych pozach. Jesteśmy wyluzowani i na maksa ozi. Lubimy ten niełatwy sport, czując po namiastkach mikrosukcesu ,jak wielką frajdę może sprawiać spokojne, pewne, i władcze sunięcie po wielkich falach wzburzonego, ciepłego morskiego bezmiaru.


Zdecydowanie wrócimy na deski, tymczasem, nagleni czasem, oraz, nie ukrywajmy, chęcią nowej przygody, transportujemy się na najbardziej znane w plażowej Australii Złote Wybrzeże (Gold Coast - ok. 80 km na poł. od Brisbane). Celujemy w samo centrum - Surfers Paradise. Już pozmrokowy rekonesans wróży miły nazadzień.
Gold Coast to 70 km pas nieprzerwanych, sąsiadujących ze sobą plaż z całą infrastrukturą, zapleczem turystycznym i, w co większych mieścinkach, z wysokościowcami w tle. Coś jak mnóstwo Mieln czy innych Ustek złączonych w jedno. Wrażenie przednie - woda czysta, piasek czysty, nawet psie kupy czyste! Raj dla plażowiczów. I mimo, że z nas chyba nie do końca są plażowicze, i po atrakcjach spalonego wnętrza kontynentu ciężko nam jest się przestawić na leniwe się wylegiwanie, bardzo miło się tu zabawiamy. Rzucamy się na fale, opalamy, ucinamy pod palmową osłoną drzemki, a wieczorem, w świetle zachodzącego słońca urządzamy sobie romantyczne spacery. Wy-po-czy-waamy.
Ale dość już tej sielanki. Ponownie, pod osłoną nocy (a raczej wieczora - słońce tu zachodzi już przed 20) transportujemy się na najbardziej na wschód wysuniętą część Antypod - Cape Byron. Ponownie używamy narzędzia rekonesansu i, po namierzeniu latarni morskiej, z wiarą w sukces nastawiamy budziki na 4.30 celem zaobserwowania pięknego, jednego z pierwszych na świecie wschodów słońca.
Udało się - obudziliśmy się i byliśmy na czas na Cape Byron. Widoki ładne, ale jednak chyba zachody nam się bardziej podobają.
Czas nagli, więc wsiadamy w furę i gnamy dalej. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Coffs Harbour co by wyrównać niesymetrię opalenizn. Do Sydney docieramy znów na styk nie doceniając siły korków ulicznych i z trwogą czekamy na wyrok w sprawie szyby. Auto z grubsza czyścimy tylko od wewnątrz mając nadzieję, że na tle innych plam / zadrapań (nie naszych) i brudów pęknięcie zostanie niezauważone. Tak też się dzieje! Podpisujemy dokumenty i uciekamy czym prędzej obładowani plecakami. Ostatki sumienia (i tak pewnie niesłusznego - sądzimy, że szyba była już wcześniej naruszona, a i tak przecież, jako wielki, niemiecki koncern,mają te auta ubezpieczone) topimy w zimnym piwku w towarzystwie naszych tu na antypodach, ziomków.
Australijska przygoda dobiegła końca ale nie zwalniamy. 3 dni odpoczynku / przegrupowań / prań / obmyślania strategii i ruszamy na podbój KIWI. Bądźcie z nami!

Więcej zdjęć tu 

piątek, 21 stycznia 2011

O Cairns, Rafie i pływających ogórkach

Lądujemy w Cairns - turystycznym mieście stanowiącym dobrą bazę wypadową na Wielką Rafę. Jeszcze nie wiemy, czy damy głębszego nura w okolicę rafy, przywiązani plecami do butli tlenowej, czy zadowolimy się odgórnym podziwianiem koralowców z pomocą maski i rurki. Wizja wyrównywania ciśnienia uszami pod wodą trochę nas po prostu przeraża. Pora już późnawa, więc udajemy się na zasłużony spoczynek w super wypielęgnowanym specjalnie dla nas parczku tuż przy zatoce w samym sercu miasta. Miejscówka wymarzona - miękka zielona trawka, publiczne toalety, prysznice, stoiska do grilla i darmowy przyoceaniczny basen. Śpimy pod gołym niebem bojąc się trochę skaczących tarantul - małe spaczenie po bytności w buszu.  Nie pająki jednak okazują się nocnym natrętem - jakoś mniej tu tych robali. W śnie przeszkadza strażnik - chyba jednak nie specjalnie dla nas park wypielęgnowano. No nic, jest już w miarę rano więc po prostu wstajemy i czekamy na otwarcie basenu.
Tu jest po prostu bosko! Kąpiemy się w wielkim otwartym basenie zaraz przy oceanie i nie możemy się nadziwić, że to prawda. Stwierdzamy że życie tu musi być wyjątkowo przyjemne. Obudzić się o świcie z dylematem co by tu dzisiaj przed pracą porobić - pobiegać nad oceanem czy popływać w basenie w promieniach porannego słońca. A może skoczyć na jogę, by wraz z 50 innymi joginami powyginać się na świeżym powietrzu - oczywiście, jakże by inaczej, nad oceanem? Btw, ludzie tu naprawdę uprawiają bardzo dużo sportu, już od piątej zaczynają sie sznureczki ciągnących to w jedną to w drugą stronę biegaczy. Podziw jest wielki! (Jest też taka możliwość, że jako niezbyt ranne ptaszki, nie zauważyliśmy tego typu zachowań w Polsce:))
Wadą Cairns jest niewątpliwie jednak to, że nie bardzo można tu pływać w oceanie. Woda w zatoce jest jakaś taka mętna i błotnista, a w niej śmiercionośne krokodyle i meduzy.Trochę to ciekawe, że paręnaście km dalej rozciąga się piękna, zanurzona w końcu w krystalicznej wodzie, rafa. W Cairns niestety jeśli pływać to tylko w przybrzeżnych basenach - zwanych tu lagunami lub w specjalnie wydzielonych, otoczonych siatkami, miejscach oceanicznych.  

My postanawiamy spędzić nasz tutejszy pobyt na plaży, gdzie też odbywają się nasze 2 następne, dzikie, namiotowe noclegi. Małą niedogodnością okazują się ulewne deszcze, które nie przeszkadzają nam jednak w pierwszym mega mocnym przypieczeniu skóry. Ja mam spalone uda do połowy + kolana i lewe ramię, merfi - pół twarzy, plecy, i częściowo prawy boczek - zostały 2 białe paski. Trochę teraz cierpimy. 

Następnego dnia nurkujemy! Byłoby chyba grzechem być tak blisko Wielkiej Rafy Koralowej i tego nie zrobić. Właściwie turyści przyjeżdżają do Cairns głównie ze względu na Rafę. Wykupujemy zatem wycieczkę 20 osobowym katamaranem i ruszamy. Krótka instrukcja, trochę snorklowania na rozgrzewkę i już każą zakładać ciężary i wskakiwać do wody. Nurkujemy w 5tkę - my, jeszcze jedna para i instruktorka - Niemka. Wiemy, że jak będziemy za szybko oddychać, powietrza starczy na jakieś 20 min, jeśli normalnie - 40 min. Mimo początkowej hiperwentylacji ostatecznie pod wodą jesteśmy 38 min i jest niesamowicie. Trochę jak pływanie w akwarium pełnym rybek i różnych kolorowych roślinek. Tylko że te roślinki to nie roślinki lecz ruszające mackami koralowce. Jesteśmy w środku tego wszystkiego,tak blisko, że wręcz staramy się by nie dotknąć co poniektórych okazów. Inne okazy dotykamy, a nawet bierzemy do rąk i głaszczemy, np taki ogórek morski.

 Na koniec jeszcze snorklujemy i widzimy na oko 1-1,5m rekina!!! Bartek go nawet goni przez chwilę, dopiero po chwili opamiętania następuje błyskawiczny odwrót i spektakularny, znany z filmów, pęd w kierunku statku. Drabinka katamaranu majaczy na horyzoncie. Kto będzie pierwszy? My czy szczęki?

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Uluru trip part 4

Dzień 10
Po ekscesach ostatniego dnia spokojnie kontynuujemy trasę do Alice Springs, nasłuchując nerwowo nasilających się zgrzytów bocznych drzwi naszego autodomu. Auto jest całe w pomarańczowym pyle. Jeśli zaczną szukać i się uprą, możemy mieć problemy z wyparciem się jazdy po nieutwardzonych drogach. Ledwo przed zachodem słońca dojeżdzamy do Alice Springs - ok. 30 tys. miasteczka w centrum kontynentu. Na stacji zakupujemy WD 40 - psiukamy i - chyba nie skrzypi.
Mamy jeszcze całą noc na nacieszenie się krową. Po krótkim miastowym rekonesansie cieszymy się nią na przybenzynostacyjnym parkingu.

Dzień 11

Dziś sprzątamy nasze auto, co nie jest proste ze względu na gabaryty. Trochę to trwa, ale w końcu zdobywamy się na stwierdzenie, że dalej pucować nie ma sensu. Może w wypożyczalni się nie zorientują a co jeszcze bardziej prawdopodobne - nie będą w ogóle szukać, no bo po co - auto działa. Naturalnie tak się też okazuje. Szybko zwracamy krowę i szukamy w necie następnego dealu. Nic z Alice Springs. Spoko - i tak chcieliśmy zostać tu kilka dni, i wyruszyć do ostatecznej destynacji naszego tripu - skały Ayers Rock (Uluru/Yulara/Mparntwe). Jest za to deal z Cairns do Sydney. Brakuje tylko połączenia z Alice do Cairns. No niestety - nie zamkniemy tripu drogą lądową. Może gdybyśmy mieli więcej czasu, ale my przecież już 30 stycznia ruszamy na podbój Nowej Zelandii! Bukujemy lot. A wcześniej wypożyczamy Forda Focusa w sedanie i mkniemy do oddalonego o 500 km Uluru. Znowu pierwsze metry dziwne. Autko wydaje nam się tak mikroskopijne, i tak nisko zawieszone, że niemal zdajemy się, jak Flinstonowie, dotykać jezdni. Ach, tęsknimy za "domem" (za domem też :)). Na szczęście w Cairns czeka już na nas trochę mniejsza, ale również dosyć wygodna wersja autodomu. Śpimy 100 km od celu na darmowym kempie. W dotychczasowej podrózy tylko raz - w Adelajdzie zdażyło nam się zapłacić za nocleg. Taka zaleta domu na kołach.
Dzień 12
Wstajemy o 2.45, która po zastosowaniu kilku krótkich drzemek przeistacza się magicznie w 3.00. Dziś zaczynamy wcześnie - chcemy zdążyć na wschód słońca. Zważając na skaczące w nieładzie kangury docieramy pod skałę. Jeszcze po ciemku, zliżając się do tej wielkiej, ciemnej, prostokątnej masy ma się wrażenie jakby patrzyło się w jakieś oko Saurona. Klimat niesamowity. Po przyjęciu promieni słonecznych na swoje oblicze skała okazuje się wielką, majestatyczną, pomarańczową kupą. W dobrym tego słowa znaczeniu. Ayers Rock o wschodzie słońca, z zatłoczonego punktu widokowego, robi duże wrażenie. Wrażenie to staje się ogromne, gdy postawi się swoje postacie tuż u jej podnóża i pozwoli penetrować wzrokiem wszelkie zakamarki podczas 10 kilometrowej okrężnej trasy u jej podnóża. Gra świateł, wielość formacji, obłość, i kolor, kolor !! Na tle bezchmurnego, mocno niebieskiego nieba pomarańcz skały wygląda nieziemsko. Skała jest krucha i święta (dla Aborygenów) - nie można się na nią wspinać :( Jest możliwość wejścia na szczyt granią, ale stricte wspinaczkowo podziałać niet. 

Podczas 3 godzinnej wędrówki w pełnym słońcu podziwiamy jej kształy i kolory. Na koniec zawiedzeni odkrywamy, że z powodu upałów wejścia na szczyt są zamykane po 8 rano. Zważając jednak na nasze zmęczenie wędrówką w 40 stopniowym upale, oraz wrażenie pewnej powagi wejścia ("wspinaczka" liczy sobie 35 ofiar - obstawiamy że zdecydowana większość to starsi, zmęczenie słońcem turści) stwierdzamy, że może to i dobrze - wespniemy się nazajutrz, i wracamy wyczerpani na kemping gdzie rozbijamy namiot. Plan na pozostałą część dnia to zachód słońca. 







Oznacza to, że mamy kilka godzin totalnego luzu - pierwszy raz od początku naszego tripu. Pluskamy się zatem wesoło w kempowym baseniku i ucinamy trawnikowe drzemki, by wieczorem docenić ponownie piękne kolory skały w zachodzących promieniach słońca.






Więcej zdjęć tu 

Dzień 13

Znów wstajemy wcześnie rano, przed wschodem słońca - plan na dziś znów napięty, a z powodu ograniczeń w wejściach na szczyt Mparntwe napiął się jeszcze bardziej. Rankiem chcemy wejść na wielką kupę, by następnie pognać do oddalonej o 50 km Kata Tjutii na spacer doliną wiatru (Valley of the wind), którą to, jak dowiedzieliśmy się dzień wcześniej, zamykają po 11 rano ze względu na upały. Jakże wielkie jest nasze zasmucenie, gdy niedospani odkrywamy, że dziś wejść na skałę (kupę) nie będzie z powodu zbyt silnych wiatrów. Ech, mamy wrażenie, że ostro tu przesadzają. Co by powiedzieli na taką Orlą Perć czy chociażby Giewont (które w wieloletniej swej historii prawdopodobnie liczą więcej ofiar, przy znacznie dużo niższej popularności)? Nic to.
Jedziemy do Kata Tjuty i pochłaniając piękne widoki tego w gruncie rzeczy geologicznie podobnie ukształtowanego, acz mniej turystycznie obleganego miejsca,  stosunkowo szybko zapominamy o Uluru. Skały w Kata Tjucie są chyba mniej pomarańczowe niż ta słynna Ulurowska, ale ich wielość, i możliwość swobodniejszej między nimi wędrówki, sprawia że czerpiemy chyba większą radość z naszego w ich obecności jestestwa. Abstrahując od wszystkich tych bardzo przyjemnych aktywności słońce praży w dyńkę nieziemsko, a muszki bezwstydnie i bez opamiętania atakują wszelkie dostępne skrawki odsłoniętego ciała, szczególnie upodobawszy sobie owory typu oczy, nos, uszy. Bestie są masakrycznie nachalne. Specjalny (najtańszy :) ) kapelusz z odstraszającymi frędzelkami okazuje się nieco muszkom zaradzać, ale już do końca naszej, w czerwonym środku, wyprawy muszki będą nas bezlitosnie napastować.




Zwiedziwszy piękne skały Kata Tjuty uderzamy w ostatni punkt naszej Ulurowej przygody - oddalonego o 300 km Kings Canyon. Średnio to po drodze, ale ponoć ładne. Oczywiście nie to, co Uluru, które jako wizytówkę Australii trzeba zobaczyć. Po drodze jeszcze kawka w towarzystwie przesympatycznego Emu, i na 4 godziny przed zmierzchem meldujemy się w królewskim kanionie. O ile to, co widzieliśmy w Uluru i Kata Tjucie było magiczne, to to, co doświadzczamy w tym piaskowym, górksim rejonie jest orbitująco-metafizycznie zjawiskowe. Niesamowite przestrzenie, formacje skał, roślinność, i co niezmiernie istotne - 0 napotkanych na trasie turystów. Docieramy do edeńskiego ogrodu (Garden of Eden) gdzie do woli, zupełnie samotnie nurzamy się w rajskim jeziorku otoczonym przez imponujące skały. Jedynie zbliżający się nieuchronnie zmierzch nakazuje nam kontynuować wędrówkę. Chwytamy ostatnie promienie słońca na skraju kanionu, mając przed oczami widok na całą, rozpościerającą się przed nami krainę. AAaaaa! Bajka!

Trzeba wracać. Po drodze napastują nas sowy beztrosko kimające na drodze, oraz ... wielbłądy! Dzikie wielbłądy na drodze!

Więcej zdjęć tu
 
Dzień 14
Namiot o 30 stopniowym poranku jest bardzo niemiły, więc czym prędzej pakujemy manatki, otrzepując się co nieco z nad wyraz wścibskich mrówek i ruszamy w dalszą drogę powrotną do Alice Springs. Mkniemy szosą, i gdy już nic nie zapowiada przygody na dzieć dzisiejszy, mijamy farmę wielbłądów. Już na niej byliśmy, w drodze z Adelajdy. Spotkaliśmy tu przemiłe wielbłądy. Postanawiamy, że poczwary trzeba  powtórnie odwiedzić. Słodkość wielbłądzich minek i ich zadziornie na nas spoglądających oczęt nie pozostawia nam wyboru - trzeba łajzy ujeździć! AAaaa! Masakra! Zdecydowanie polecamy jazdę na wielbłądach. Ale taką co to samemu się Camelem steruje. Zwierzęta są flegmatyczne, słodkie, i wcale nie śmierdzą, a jazda na takim pokracznym stworze w outbackowym klimacie dostarcza niezapomnianych wrażeń. Like.

W południe zjeżdzamy do Alice i postanawiamy resztę dnia spędzić w iście Aborygeńskim stylu - przechadzając się na bosaka nurtem wyschniętej rzeki. Po drodze napotykamy ich skupiska beztrosko kontemplujące popołudniową porą zacienione rejony rzeki. Tak w Alice Springs spędzają czas rdzenni mieszkańcy - wałęsają się po ulicach jak zombie przesiadują w miejskich parczkach, czy całymi rodzinami wylegają nad rzekę. Coś jak cygani. Jest tu ich całkiem sporo, przy czym nie spotkaliśmy żadnego rdzennego jako pracownika w supermarkecie, sklepie, czy innej, czy w innej, nawet najprostszej funkcji zarobkowej. Przy czym nie raz widzieliśmy kobiety płacące kartami płatniczymi. Pewnie mają niezły socjal, szczegołnie zważywszy na szkody, jakie wyrządzili im biali. Tak czy siak odpoczywamy w korycie rzeki i stwierdzamy, że jest to miłe.
Cel osiągnięty. Jutro zaczynamy nową przygodę! Podbijamy wschodnie wybrzeże! Bądźcie z nami - Australopitkami!

Więcej zdjęć tu

czwartek, 13 stycznia 2011

Uluru trip part 3

Dzień 7
Noc spędziliśmy w hostelu backpakerskim w towarzystwie 2 Chinek czy innych Azjatek - nie wiemy - kontaktu nie było. Wstajemy rano - miało nie być pośpiechu, miało być w końcu spanie do oporu - jak to na wakacjach, ale trzeba sprawdzić czy nie ma dla nas nowego deala relokacyjnego (auta czekającego na transport naszymi osobami). Po irytującej walce z internetem stwierdzamy, że deala nie ma - szkoda. Nie możemy odżałować, że ktoś uszkodził buszkampera Landcruisera, którym mieliśmy jechać do Alice Springs i Uluru (zwanym w pewnych kręgach Mparntwe :) ). Nic to. Adelajda też niby piękna. Prowincjonalna - nie to co naturalnie piękne, ale europejskie Sydney czy Melbourne. A niedaleko Kangaroo Island z dziką fauną i florą i niezniszcznoymi jeszcze do końca przez ruch turystyczny dzikimi plażami. Jemy wkalkulowane w cenę hostelu  naleśniki i obmyślamy plan na dzień / podzień (w końcu dzień relaksu też się przyda). Tajemnica nieskażonych nadmiernym ruchem turystycznym dzikich plaż po odkryciu cen promów przestaje być tajemnicą i nieco nas zasmuca. Chyba jednak wolimy 2 tygodnie w Wietnamie niż 3 dni na wyspie kangurów. Plan - relaksacja, zwiedzanie Adelajdy; zobaczymy co będzie jutro.
Jutro jednak jest dziś - pojawia się deal! - Adelajda - Alice Springs, tak jak chcieliśmy, tylko nie 4WD. Szkoda, ale nie wiemy ile będziemy czekać a niestety nie mamy za dużo czasu / kasy by wybrzydzać. Szybka decyzja - bierzemy! Przynajmniej będziemy w Mparntwe, tak jak chcieliśmy, choć pewnie po drodze nie zobaczymy tyle outbacku ile chcieliśmy, musząc przemieszczać się 3 tonowym, napędzanym tylko dwoma kołami tzw. motor homem! Bo taka właśnie fura na nas czeka. Landcruiser wydawał nam się duży - ten Mercedes Sprinter to mega krowa! Wsiadamy. Pierwsze metry znowu niepewne. Nic dziwnego. W środku toaleta, prysznic, TV!, mikrofala, kuchenka, lodówka. Łoże większe i chyba wygodniejsze nż jakiekolwiek, w naszej wspólnej bytności, wcześniej użytkowane. Cały czas tęskniąc za Toyotą przyzwyczajamy się do tego mega wygodnego, luksusowego domu na kołach. Chyba nam się w dyńkach poprzewracało - mamy nadzieję, że wygody nam zbytnio nie uderzą do głowy.
Szkoda, że nie spędziliśmy trochę więcej czasu w Adelajdzie. Jadąc przez miasto, tak na szybko, urzekła nas obfitość w nim zieleni i właśnie prowincjonalny charakter. Jest zdecydowanie inaczej niż w Sydney. Ale tak jest chyba z większością największych miast - są inne. Mimo wszystko chyba bardziej kręci nas dzikość natury  niż miasta, które w gruncie rzeczy przecież nie mogą się aż tak od siebie różnić. Dlatego z radością ruszamy w dalszą drogę. Im wyżej w górę kontynentu tym miasta stają się rzadsze, a ludzie w nich napotykani zgoła inni od tych wielkomiastowych.Chyba zaczynamy dostrzegać sedno prawdzwej Australii. To kraj młody, olbrzymi, piękny, z wszelkimi bogactwami naturalnymi, ale przez młodość swą wciąż niezdarny, rozwijający się. No bo jak 20 mln ludzi może ogarnąć kraj niewiele mniejszy od USA? Wydaje nam się, że Australia chwyciła Pana Boga za nogi organizując olimpiadę. Sydney, Melbourne i może jeszcze kilka innych miast mocno ruszyło do przodu. Prowincja jest dużo mniej rozwinięta, a ludzie zamieszkujący te tereny zdają się nie zważać na próbujące utrzymać się w tempie światowego rozwoju wspomnmiane miasta. Żyją teraźniejszością, i mimo iż nie mają modnych ciuchów i starannie przyciętych grzywek cieszą się życiem. Chyba zaczynamy rozumieć znaczenie słowa outback. To nie tylko określenie dziewiczych, niedostępnych, niebezpiecznych, ale i pięknych ziem, wraz z ich fauną i florą, ale i ludzi zamieszkujących te ziemie.

Śpimy przy Stuart Higway (jedynej szosie łączącej w centralnej części kontynentu południe z północą), gdzieś pomiędzy Port Augusta a Woomera.
Dzień 8
Popołudniem docieramy do Coober Pedy - miasta założonego na początku 20 wieku po odkryciu opali. Ludzie zaczęli tu przyjeżdzać w poszukiwaniu tego drogocennego kamienia celem szybkiego się wzbogacenia i zakupienia sobie posiadłości w oddalonej o jakieś 850 km Adelajdzie. Nie zakładali zostania w tym małym, nadal bardzo czynnie górniczym miasteczku, na dłużej. Coober Pedy powstało na przekór ekstremalnym warunkom panującym w outbacku. Jak bowiem można znieść 40 stopniowe upały (latem temperatura nie spada poniżej 30 stopni)? Determinacja poszukiwaczy opalu była/jest na tyle duża, że budują oni podziemne mieszkania / bary / hotele a nawet kościoły, by schronić się przed parszywym upałem. Co najciekawsze nie dotarły tu wielkie koncerny górnicze ze swoimi welkimi maszynami. 

Mieszkańcy Coober Pedy całymi dniami szukają na własną rękę swoich opali przy użyciu konstruowanych bądź/i przerabianych na użytek amatorsko-górniczy maszyn/pojazdów. Kto oglądał Mad Maxa (jest ktoś taki kto nie oglądał?) na pewno kojarzy dziwne, jakby wyciągnięte ze złomowisk, przerobione na dźwigi, walce i inne traktory zabójcze auta. Taki klimat panuje w Coober Pedy, co nie może dziwić wiedząc, że właśnie na jego przedmieściach kręcono (między innymi) Mad Maxa. Na przedmiściach, ale także w centrum napotyka się tablice ostrzegające przed szybami górniczymi, do których można łatwo wpaść podczas nierozważnych turystycznych wędrówek. Klimat niesamowity.
Dzień 9
Mieliśmy odpuścić sobie buszmeńsko-pustynne wyprawy napędzane dwukopylastą krową. Chęć przygody i poznania sedna Asutralii pulsowała nam w głowach na tyle, że miast off-roadowe eskapady odpuścić, postanowiliśmy się jedynie w ich realizacji przyhamować. Dlatego nie wyruszyliśmy na wymarzoną, outbackową, ok. 600km trasę Oodnadatty, a jedynie wyruszyliśmy z Coober Pedy na ponoć malowniczą Painted Desert (trasą na Oodnadattę) i po zrobieniu ok. 250 km pętli mieliśmy nadzieję bezpiecznie powrócić na Stuart Higway w Cadney Park i kontynuować drogę do Alice Springs. Uprzednio naturalnie zasięgnęliśmy opinii ustnej lokalsów oraz zapoznaliśmy się z oficjalnym, wczorajszym komunikatem władz o stanie lokalnych dróg. Trasa zapowiadała się przejezdna również dla niepełnoosiowonapędzanych automobilów. Pytanie czy dom na kołach to w ogóle zalicza się do kategorii zdolnych do jazdy po drogach nieutwardzonych pojazdów nie opuszczało naszych myśli przez znaczną część eskapady. Okazało się jednak, że dom (tak go nazywamy - np. po piwku w barze - idziemy do domu? :) ) po zastosowaniu bezpiecznej, niestety często nużąco małej prędkości daje radę. W końcu autodom to też auto. Temperatura szybko przekroczyła granicę 40 st. C i ustabilizowała się na poziomie 42. Klima jednak dawała radę i wyłączaliśmy ją jedynie czasem, by zapacając się, bardziej się wczuć w safarijski klimat. Ogrom stepowej przestrzeni niesamowicie nas urzekł. 
Droga ciągnęła się kilometrami, a gdzie okiem nie sięgnąć ani śladu ludzkiej egzystencji. No może poza znakami drogowymi i przydrogowymi rekwizytami, typu opona samochodowa, tudzież wrak auta. Zwierzyny, poza dwoma jaszczurkami, mrówkami, bardzo natrętnymi, ale szczęśliwie dziś mało ilościowymi, muchami, oraz przyoazowymi (przyrzecznymi) nielicznymi ptakami) również nie uświadczyliśmy. Trochę mieliśmy ochotę na węża :) Jechało się fantastycznie. Do czasu! 10 km od Painted Desert - destynacji naszej wyprawy - napotkaliśmy na przeszkodę o bardzo małych naszym zdaniem szansach na pokonanie - mega zabłocone koleiny. Że podstawa domu to silne fundamenty, postanowiliśmy nie stawiać go na grząskim gruncie i z pokorą oraz niedosytem zawróciliśmy (Na szczęście nie oznaczało to totalnego - w tamtym momencie 150 km zawrócenia). Nic to. I tak zobaczyliśmy dziś niesamowity kawał outbacku. Może wrócimy tu w edycji 4x4.
Ok 60 km od końca wycieczki ugrzęźliśmy w błocie! Niepozorna na pierwszy rzut oka przeprawa okazała się mega zdradziecką pułapką. Auto stanęło. 3 tony w błocie. Masakra! Od jakichś 5 godzin nie minął nas żaden inny samochód. Przed oczami pojawiała się wizja snu na drodze, w oczekiwaniu na pomoc. Co jak rano pomocy nie będzie? Gdzieś tam się dojdzie, coś się wymyśli, ale powstaje mega problem, a firma od auta nałoży nam solidną karę, która zatrzęsię mocno naszymi dalszymi planami podróży. Spokojnie badamy sytuację - nie jest tragicznie - auto stoi na kołach - nie oparło się, tak jak Landcruiser na plaży, na elementach podwozia. Wygrzebujemy kończynami błoto z newralgicznych miejsc, utwardzamy koleiny roślinnością i po kilku nieudanych, acz napawających optymizmem próbach wygrzebujemy się z opresji.
Jeszcze mamy ochotę na pamiątkowe zdjęcia. Zatracamy ją, gdy szczęśliwi z kolejnej przygody, natrafiamy kilka kilometrów dalej na kolejną przeszkodę - rzeczkę. Godzina ok. 18. Jeśli zawrócimy, będziemy na twardej drodze za jakieś 6 godzin. A cel tak blisko. Bierzemy rzeczkę na pęd (masa x prędkość) - sukces. Od tej pory na każdy znak ostrzegawczy "Floodway" drżymy. Przeszkód jeszcze jest kilka - każda następna zdaje nam się trudniejsza. Zawsze jednak znajdujemy sposób. W końcu docieramy na Stuart Higway i na pierwszym lepszym zajeździe wyposażonym w prysznic patrzymy z zadowoleniem za zdezorientowane twarze ludzi obserwujące wysiadające z luksusowego autodomu brudasy. Ach - znowu mega przygoda. Ale krową już w outback nie wjeżdzamy.

Więcej zdjęć tu

niedziela, 9 stycznia 2011

Uluru trip part 2

dzień 4. Grampians Park.
Budzimy się rano jak zwykle o bardzo niemoralnie wręcz wczesnej porze, tylko po to by co 15 minut przestawiać budzik, do momentu gdy pora zrobi się już bardziej moralna. Ale to standard. Kolejne parę godzin porannych to walka w poszukiwaniu wirelessa, by móc w końcu połączyć się ze światem i zdać relację z naszych wybryków. Wreszcie spokojnie wyruszamy na zwiedzanie Grampians - jednego z większych zakątków australijskiej flory i fauny w stanie Victoria. Przez park ciągnie się mnóstwo fajnych tras offroadowych, które szczególnie nas kuszą, gdyż jesteśmy w posiadaniu buszkampera z napędem na 4 koła, a kuszą tym bardziej, bo mamy zakaz jeżdżenia nim po tych właśnie trasach.  Plan jest bardzo piękny - objazd po górskiej scenerii pełnej widoczków, wodospadów, jezior, stawów, zakończony spoczynkiem w cichym bezludnym miejscu wśród dzikiej przyrody, gdzie można zjeść przepysznego steka w palącym słońcu, wykąpać się przy użyciu podróżnej wersji prysznica (rzekoma część wyposażenia naszego kampera, ponoć gdzieś jest ale jeszcze nie wiemy gdzie) i ogólnie poddać się głębokiej niezakłóconej relaksacji, spoglądając na rozciągające się w oddali formacje skalne. Niestety nie tak do końca się wszystko udaje. Widoczki piękne, a i owszem. Próbujemy nawet kąpieli w  wodospadzie - co jest cudowne, gdyż exclusive - tylko dla nas. Żywej duszy wokół, tylko my, szum wodospadu spadającego na nasze spragnione wody ciała i otaczający nas busz. Podziwiamy również faunę. Po drodze napotykamy mnóstwo włażących nam pod koła dzikich zwierząt - głównie rodziny emu i kangury oraz inne kanguropodobne twory (np wyglądające jak kangury ale chodzące jak lisy, tudzież wyglądające jak szopy ale skaczące jak kangury).
Plan nasz doskonały psują nam jednak pozamykane (ze względu na powodzie) w wielu miejscach offroadowe trasy i konieczność - konsumującej nasz jakże cenny czas - jazdy naokoło. W końcu jemy steka nie w słońcu,  ale o zmroku, nie sami, ale wśród kąsających komarów i na kempingu, gdzie sporo ludzi, a sam stek też okazuje się nie tak przepyszny jak by się zdawać mogło patrząc na niego w sklepie zza kontuaru. Koniec wieczoru niby przemiły - przy ognisku w towarzystwie australijskich wspinaczy (aha bo w Grampianach są też fajne miejsca wspinaczkowe ponoć- jutro się przekonamy o tym), ale zakończony niespodziewanie szybko z powodu skaczących z przyogniskowego drzewa na nasze plecy owłosionych pająków! wielkości tarantuli - są ponoć nieszkodliwe, wystraczy takiego strzepnąć i znika. Ahaś, a jadowite węże też się ponoć bardziej boją od nas! Dziwni Ci Ozi, nic ich nie rusza. My za to psychicznie nie dajemy rady, więc zamykamy się w szczelnym aucie i tylko od środka słyszymy jak jakiś wielki zwierz pożera nasze śmieci, które nierozważnie pozostawiliśmy na zewnątrz.

Więcej zdjęć tu

Dzień 5.

Dziś wciąż Grampiany. Jest miło, fajnie i niczego nam nie brakuje. No może oprócz wody, która nieprzewidzianie się kończy i powoduje niemało stresu. Spokojnie! Pijemy  deszczkówkę o lekko żółtawym zabarwieniu, która po przegotowaniu nie jest wcale zła ("Blondynka w podróży" bardzo się przydaje, jeszcze raz wielkie dzięki!). Na szczęście są skały. Bez nich co poniektórzy pewnie by nie przetrwali. Skały są różne: granitowe, wapienne, piaskowe, wysokie i niewysokie, jedne gładkie, inne chropowate ... możnaby pewnie doktorat napisać.  Wszystkie za to bez wyjątku są chętnie macane przez mego męża, co ma ponoć związek z super tarciem, wąskimi krawądkami i obłymi kształtami. Czy ktoś coś z tego rozumie?
A tu mała relacja z walki (?) samca ze skałą.




Robi się późno więc ruszamy dalej. Do Adelajdy się już nie spieszymy, bo deal do Alice Springs (szczegóły dzień 1) został skanselowany. Samochód poprostu ktoś uszkodził i nie możemy już nim jechać .Nie spieszymy się więc, bo naprawdopodobniej w Adeli posiedzimy parę dni czekając na nową okazję, mając dużo czasu na zwiedzanie miasta i takie tam.
Noc zastaje nas w drodze gdzieś na wybrzeżu. Ruszamy więc furą na plażę, bo czemu nie? Mamy landcruisera to i piasek nam nie straszny! Zresztą miejscowi rybacy jeżdżą po tych plażach jak po autostradach. Okazuje się że jest git, piasek twardy,fura daje radę.
Pojawia się zatem śmielszy pomysł wjechania trochę wyżej pod górkę,  gdzieś gdzie nie będzie wody jak nadejdzie w nocy przypływ i pozostania tam na noc. Nie przewidujemy tylko tego, że na górce owej piasek jest suchy, bo nie zalewany przez mokre fale oceanu, przez co też jest miękki no i jest go więcej. I w ten oto sposób właśnie - moi mili- zakopujemy się autem w piachu na amen! Ruch wahadłowy to w tył to w przód, powoduje coraz większe zagłębianie się auta w piach, robi się nerwowo. I nie mamy łopaty.
Na szczęście merfi posiada coś lepszego - testosteron, który zwykle w takich sytuacjach wyzwala w nim fajtera - puls przyspiesza, para leci z uszu,  w oczach pojawiają się iskry, coś jakby na granicy obłędu. Bo jest wyzwanie, zadanie, z którym należy się zmierzyć. Odkopywanie trwa godzinę rękami nogami, garnkami czasem. Umacniamy glebę gałęziami. Kolejna walka się udaje. Ruszamy! Zmęczeni, ale szczęśliwi rozpalamy ogień, na którym pieczemy banany, potem przez niego skaczemy, kąpiemy się w oceanie przy jego świetle .....
Więcej zdjęć tu
Dzień 6

Już w Adelajdzie. Tu śpimy (jutro zobaczymy co dalej):

czwartek, 6 stycznia 2011

Uluru trip part 1

Dzień 1

 Od kilku dni czekamy na okazję. Brakuje nam transportu z Sydney do Melbourne. Tam czeka na nas Toyota Landcruiser Bushcamper, czyli solidne 4x4. Za 5$/dzień mamy ją w ciągu 5 dni zrealokować do oddalonej o 800 km Adelajdy, gdzie z kolei ma czekać na nas kolejna Toyota w drodze do środka spalonego kontynentu - Alice Springs. WIemy, że z Melbourne ruszamy 5 stycznia, choć do momentu odpalenia fury nie możemy mieć pewności, że ktoś nie wyrwie jej nam sprzed nosa. Tak działają tu tzw. relocation deals. Jedni wypożyczają auta na daleką podróż w jedną stronę, by inni musieli (mogli) za psie grosze, z reguły z doliczoną darmową benzyną (w naszym przypadku refundowane 150$ na paliwo) zawieźć auto z powrotem do domu. Zawarliśmy taką umowę. Wadą takiego rozwiązania jest fakt, że na okazje trzeba czychać i do końca nie można być pewnym sukcesu. Ponadto na przejechanie konkretnego odcinka ma się mało turystyczną liczbę dni. Z reguły jednak można dodatkowy dzień dokupić. My tak robilmy. Na odcinek Melbourne - Adelajda (ok.800 km) mamy 4 dni, na Adelajdę - Alice Springs  - ok.1500 km - 5 dni. Przy dobrym planie da radę co nieco zobaczyć.
Od kilku zatem dni czekamy na okazję taniego transportu do Melbourne. W poniedziałkowy ranek o 9 strony z ofertami czekają zatem na odświeżenie. Odświeżenie wszakże jest, ale niestety nic dobrego nie przynosi. Nic to - liczyliśmy się z tym i gotowi jesteśmy rezerwować wyszukane wcześniej połączenie pociągowe. Wyjazd 20, przyjazd 7 rano. Też może być ciekawie. Gdy okazuje się, że bilety są wyprzedane, przypomina nam się rozmowa sprzed kilku dni, że styczeń to wielki czas dla Melbourne, kiedy to rozgrywane są Australian Open i że bilety na wiele (nie tylko sportowych) eventów trzeba rezerwować ze spooorym wyprzedzeniem. Pociągiem zatem nie pojedziemy, chyba że za ponad 300$. Greyhound - autobus. Też nie - wyprzedane. Zaczyna się robić nieciekawie. Do czasu, gdy oczom naszym ukazuje się śliczny, srebrny Holden Commodore SV6, 3.6l w benzynie, 280 KM! w opcji 3 dniowej za 90$ jako seryjne, standardowe wypożyczenie. Może nie mega, ale zdecydowanie okazja. Jest szansa, że wyjdzie niewiele drożej niż pociąg. Szybkie finalizowanie pakowania i o 14 ruszamy w trasę. Początki ciężkie. Fura 3 razy większa od czarnej strzały (starej poczciwej Hondziny), kierownica z prawej, auto w automacie. Żeby tego było mało - ruch lewostronny. Jeśli dodać do tego fakt, że auto zaparkowane jest na wzniesieniu, a nieopodal kręci się człowiek z obsługi - nerwy są spore. Nerwowe są również pierwsze kilometry. Przyda się taki trening przed Landcruiserem. Też ponad 3 litry w turbo dieslu.
Zaopatrzenie w spożywczaku i wyruszamy. Po drodze spotykamy pierwszego dzikiego kangura - szkoda, że martwego - potrąconego przez inne auto. Opieramy się pokusie darmowego mięska na tydzień i jedziemy dalej, ale z jeszcze większą rozwagą. Pomni wielu ostrzeżeń o niebezpiecznej jeździe po zmroku, nie szarpiemy się na wielkie dystanse, ino spoczywamy w Duras. Już na pierwszym większym skrzyżowaniu tej małej mieścinki wita nas Kangur. Stoi na przydrożnym trawniku wyprostowany i nieruchomy niczym strażnik. Śpimy wśród kangurów. Nastawiamy na rano budziki celem upamiętnienia tych skocznych stworzeń w świetle wschodzącego słońca, jednak pogoda w pierwszym dniu naszej buszmeńskiej przygody nie dopisuje. Pół wieczoru i noc mży. Nic to. Może na pustyni będzie cieplej / suszej - pewnie jeszcze będziemy mieli dość.


Dzień 2

Żeby nie tracić czasu o 6 rano wyruszamy. Trasa z Sydney do Melbourne to nie outback - podobne krajobrazy można spotkać w Europie, ale gdy wyszodzi Słońce, doceniamy zielone, rozległe faliste krajobrazy i piękne, nadmorskie miasteczka. Trochę chyba przypomina nam to Chorwację, z tym, że tu wsystko jest większe i rozleglejsze. Podobają nam się drogi i zwyczaje podróżowania. Nie spotkaliśmy na drodze ani jednego wariata. Ograniczenie do 110, i tak ludzie jadą. Nikt się nie spieszy. Nie ma wariackich wyprzedzań na 3-ciego. Jednopasmówki co kilka kilometrów dostają dodatkowy pas, co by ci co rychliwsi mogli wyprzedzić ślimunów. Po drodze sporo ostrzeżeń o zgubnych wpływach mikrodrzemki za kierownicą i zachęt do odpoczynku. W naszym aucie co 2 godziny włącza się rest reminder i dopóki nie wyłączymy choć na chwilę silnika zaczynana denerwować. 

Do Melbourne dojeżdżamy ciemnym wieczorem. Szczęśliwie udaje nam się znaleźć nocleg parkingowy w przymorskim parku nie tak daleko od centrum. Nerwy tylko wzburza tajemniczy zboczeniec jaki czy co, co to zaparkował niedaleko od nas by ukradkiem spoglądać z krzaków w naszym kierunku. Po seansie wspomnianego już kiedyś Wolfcreeka, do każdego niepewnego, nienormalnego zachowania dzikusów podchodzimy z ostrożnością. Nic się nie stało. Przyjechał strażnik, wygonił inne auta, zamknął bramę parkingową na noc, a nam pozwolił zostać do rana.
Dzień 3

Żyjemy! Zboczeniec nas nie poćwiartował, tudzież w inny sposób zmolestował. Szybka sesja poranna panoramy Melbourne - wykorzystujemy czas, ograniczony przez ramy czasowe relocation deal'a na maksa. Poranek niestety znowu pochmurny. Szybkie sprzątanie naszej limuzyny i ruszamy. Auto udaje się oddać bez problemów. Po godzinie podpisujemy już umowę relokacyjną i oglądamy film instruktażowy jak jeździć dużym autem z napędem na 4 koła. O dziwo, jazda wydaje się jakaś prostsza - mimo gabarytów i manualnej skrzyni. To pewnie dzięki właśnie gabarytom, a konkretnie wysokości siedzenia - wszystko jak na dłoni. Zajebiste uczucie. Od dziś lubię duże auta :) I takie trochę starsze, żeby trochę skrzypiało i żeby bieg od razu nie wskoczył. Jak na safari. Jest bajka. Czujemy klimat i jest nam bardzo dobrze. Bujamy się w miejskiej dżungli i ruszamy na Great Ocean Road - prawie 300 km odcinek malowniczego wybrzeża na poł. - zach. od Melbourne. Jest rzeczywiście malowniczo. Jest także pięknie oraz wakacyjnie. I w większości słonecznie, choć często wietrznie.Bez pośpiechu podziwiamy kolejne plaże, laguny, drogowe serpentyny. Nie omijamy także wizytówki rejonu - 12 apostołów, czyli grupy piaskowych skał wyrastających z oceanu, na których swego czasu rozbijało się wiele statków. Apostołowie są piękni - jedni więksi, drudzy mniejsi - wszyscy jakby zdawali się strzec wybrzeża. Jeden ostatnio runął do morza... Ale na jego miejsce pojawił się nowy, a w kolejce na twórcze oceaniczne fale czeka kilku kolejnych. 

Great Ocean Road, i to nie tylko ze względu na fantastyczne widoki, co bardziej na ogólny klimat luźnego podróżowania w przepięknej scenerii, pochłania nas tak bardzo, że żeby zrealizować założony na dziś plan dotarcia do parku narodowego Grampians, decydujemy się, wbrew zaleceniom,  podróżować po zmroku.Kangury jednak zaczynają nibezpiecznie slalomować przed samochodem. Stoi taki grzecznie przy drodze, i gdy jesteś już prawie przy nim, wskakuje pod koła by przebiec na drugą stronę ulicy. Gdy już jest prawie bezpieczny po drugiej stronie, zmienia nagle kierunek i skacze z powrotem pod koła :) No co za sierściuchy paskudne. Nie ma co jechać 40 km/h. Do celu niewiele ponad to - nadrobimy rano. Zjeżdzamy na minipolankę, ładujemy się na tył naszego mobilnego domu, i z radością doznajemy najprzyjemniejszego od kilku nocy snu.