czwartek, 30 czerwca 2011

Road trip beginning

Plan na USA był prosty - kupić auto i cieszyć się wolnością. Życie lekko zweryfikowało plany i własne kółka niestety zamieniliśmy na kółka wynajmowane. Może to i dobrze, bo awaria podczas planowanej długiej podróży dwudziestoletnim gratem oznaczałaby przedwczesny, smutny koniec całej naszej ekspedycji. Przy odrobinie szczęścia (prawdopodobnie niedopatrzenia) udaje nam się wypożyczyć błękitnego Nissana Versę w niedruzgocącej cenie, którym mamy nadzieję przejechać ile się da. 
Zaczynamy road tripa!

Choć kolejne mile nawijamy nieprędko (1.6 x wolniej niż kilometry) to po gładkich, dziesięciopasmowych autostradach jedzie się przyjemnie i bezstresowo. Na szczęście wraz z oddalaniem się od skupisk miejskich liczba pasów maleje ustępując miejsca panoszącej się naturze. Ku naszej uciesze zaczyna to przypominać nieco Australię. Stepy, pustynie, krowy pod drzewami. Oczywiście dużo większe tu zagęszczenie ludności, ale mijane miasta mają też swój urok. Zdają się być puste, a to dlatego, że po prostu nie ma w nich pieszych. Wszyscy poruszają się autami. Nic dziwnego. Piesze przemieszczanie się po rozpierzchłych, ekspansywnych centrach handlowych i innych skupiskach życia jest niemożliwe. Parkować da się w zasadzie tylko pod sklepami, gdyż poza wielkimi miastami parkingów publicznych nie ma. Nie zwlekamy więc i zmieniamy się w Amerykanów - zajeżdżamy do Walmarta i robimy zapasy. Z Jack in the boxem niestety na jakiś czas żegnamy się, witając radośnie, choć z pewną nieśmiałością palnik gazowy i tuzin puszek z grochem. 
Sequoia National Park

Już na wjeździe do goszczącego największe drzewa świata parku narodowego dowiadujemy się, że namiotowych miejsc noclegowych tu jak na lekarstwo. I dobrze - 18$ za namiot to kpina. Będziemy spali w aucie, na zajeździe piknikowym, z pewną obawą przed głodnymi misiami i tarantulą, którą prawie że rozjechaliśmy parę godzin wcześniej. Odwagi dodajemy sobie Shirazem za 2$ (pewnie niedługo, tak jak kiedyś Carlo Rosi, trafi do Polski w cenie 2x większej bo jest naprawdę dobry). 
Co chwilę nerwowo zaglądamy w mroki sekwojskiego lasu wypatrując wygłodniałych, krwiożerczych niedźwiedzi i jadowitych, obrzydliwie owłosionych stawonogów. Misie nas jednak nie zjadają a tarantule nie kąsają. Przypatruje nam się natomiast rano wesoła sarenka. Musicie uwierzyć, że jest piękna i skora do zabawy, bo nasz najdłuższy obiektyw odmawia posłuszeństwa. Nacieszywszy się sarenką podpatrujemy czarne, bardziej chyba jednak aktywne za dnia, niedźwiedzie. Są naprawdę spore, ale nie wykazują znaków agresji.
Spacerujemy pośród olbrzymich sekwoi. Te największe na świecie drzewa wcale nie są najwyższe. Nie mają też największej średnicy. Są za to największe, czytaj: mają największą objętość :) General Sherman, którego wizytujemy jest też dosyć wiekowy - ma ponad 2200 lat. Trzyma się dobrze. Szacun. Sequoia National Park to jednak nie tylko mega drzewa, przy których czujemy się jak w kingsajzie. To również niesamowite górskie pejzaże. Z królującej nad wąwozem wapiennej Moro Rock roztacza się panoramiczny widok na odległe ośnieżone szczyty, porośnięte różnorodną roślinnością zbocza, wijącą się między nimi drogę a także przepiękną żonę. Wszystko to przy prażącym w dyńkę kalifornijskim słońcu.

Yosemite National Park

Do Yosemite chcieliśmy zajechać szczególnie z jednego powodu. To tu znajduje się jedna z najbardziej znanych na świecie skał wspinaczkowych - płaska, blisko kilometrowa El Captain - mekka wspinaczy nie tylko amerykańskich. Droga prowadząca do doliny nie zachwyca zanim nie dotrze się do kilometrowego tunelu wydrążonego w górze. Wyjeżdżając z niego wzrok w pierwszej kolejności pada na wodospad, by następnie przenieść się na górujące po obu stronach wapienne El Captain i Half Dome. Masakra! Później już jest tylko lepiej. Dolina jest względnie mała - całość da się objechać w 20 minut i dobrze, bo przynajmniej mamy szansę na zobaczenie czegoś miłego w jak zwykle zbyt krótkim czasie. Dolina jest również niestety mocno komercyjna. Bliskość San Francisco (200-300 km) czyni ten park narodowy jedną z ulubionych weekendowych amerykańskich destynacji. Na nasze nieszczęście zjeżdżamy tu w piątek wieczór. Już na bramkach (za wstęp do amerykańskich parków się płaci) ranger oznajmia nam, że wszystkie campingi są zajęte. Zajazdy piknikowe i inne leśne drogi są zamykane na noc. Czyli namiotu znowu nie rozstawimy, nad czym specjalnie nie ubolewamy, bo znów okrutnie piździ. Przypomina się Nowa Zelandia, gdzie nocami walczyliśmy z hipotermią masując przemarznięte członki. Doświadczana przez nas od początku amerykańska amplituda temperatur między dniem a nocą jest naprawdę niespotykana. Znajdujemy przykampingowy parking, gdzie nikt zdaje się nami nie interesować. Ostre policyjne światło latarki i stukanie w szybę  jasno uzmysławia nam, że na szczęście nie wszyscy o nas zapomnieli. Ale jak to?, Nie można? oraz smutne miny bezdomnych, głodnych psiaków zyskują nam litość stróżów prawa.

Rano, nie do końca wyspani atakujemy El Captain. Okazuje się, że nie na ścianie nie jesteśmy pierwsi. Bez chwili zwłoki, po krótkim patentowaniu z ziemi i obsmarowaniu się olejkami lansowymi atakuję solo megaklasyk - Nose. Początkowa rysa nie sprawia większych problemów. Wiszący kilkaset metrów nad głową nos El Captain wzbudza pewien respekt, ale kolejne metry szybko pękają pod stalowymi szponami nadwiślańskiego gekona. Kalifornijskie słonko idealnie rozgrzewa a widoki zapierają dech w piersiach. Gdy osiągnięcie pierwszego przelotu zdaje się być formalnością, pulsująca w głowie myśl i ssanie w żołądku nie daje spokoju. Tuńczyk! Szybka kalkulacja priorytetów i wycof. El Captain może poczekać.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Życie na szczycie

Wybór destynacji dla trzeciej części naszej wyprawy nie był do samego końca pewny. Azja wciągnęła na tyle, że względna niedalekość Indii, czy Nepalu była bardzo kusząca. Z drugiej strony po dotychczasowych trudnych doświadczeniach językowych nieznajomość języka hiszpańskiego przestała w naszym mniemaniu odstraszać od opcji wizytacji ludów latynoamerykańskich. Na wybór trzeciej opcji zaważyły jednak już dużo wcześniej zakupione bilety lotnicze i umiłowanie do wielkich przestrzeni i pustych dróg pośród pustyni. I tak oto jesteśmy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej - popularnie nazywanych USA. Ale po kolei.

Po względnie taniej Azji kwestie finansowe napawają nas pewną obawą. Ale doświadczenie pokazało, że wizja biedy i głodu potrafi zmobilizować i wykrzesać wygodnie ukryte rezerwy twórczego, przygodowego jestestwa, które tak w naszym podróżowaniu cenimy. Szczęśliwie, poszukiwania kanapowe udają się i melinujemy się na 3 dni u studiującego w USA Adriana. W ten sposób lądujemy w Los Angeles - mieście przepychu, aktorów i sztucznych cycków. Będziemy tu chcieli zrobić karierę, żebyście mogli nas oglądać. LA jest olbrzymie. To 20 milionowa metropolia (samo miasto 4 mln) złożona z takich dzielnic jak Santa Monica, Venice, Beverly Hills czy Hollywood. I choć nie przepadamy za miastami, to LA od razu przypada nam do gustu. Jest czysto, schludnie, ale przede wszystkim na bogato. Przepych, lans i high-life. Dlatego nie zwlekamy. 
Ubieramy najlepsze dresy i jedziemy do Hollywood błyszczeć na alei gwiazd. Choć święte, to jednak drewno. Nikt nas nie zauważa i na kolację znów jemy tuńczyka w wodzie marki Great Value. Nie zrażamy się trudnymi początkami i atakujemy Beverly Hills. Zachwycające do tej pory przeciskające się z rykiem Mustangi, Dodge czy mizerne Porsche bledną w obliczu sunących po drogach Bentleyów, Aston Martinów i Lamborghini. I nie zawsze młodym i pięknym kobietom towarzyszą siwiejący amanci. Tu wszyscy są młodzi, piękni i bogaci. Dlatego tak dobrze czujemy się w ich towarzystwie spacerując i wypatrując pretekstu do nowej plotki. Nie będąc kinematograficznymi ekspertami mamy niejednokrotnie wrażenie że skądś kojarzymy tą panią co wysiadła z limuzyny, czy tego pana co w szykownej restauracji rozmawia z dwoma młodymi paniami. I jesteśmy prawie pewni, że niedaleko skrzyżowania Santa Monica Blvd z Rodeo Dr widzieliśmy pozującą do zdjęć Rihannę! Takie rzeczy! Oczywiście hacjendy niesamowite - zielone, zapalmione, czyste, obstawione megafurami. Tak jak na filmach. Brandona ani Dylana niestety nie spotykamy, więc nie pytajcie o to ;)


Kierowcy stojąc w korkach rozglądają się na boki - a nuż przyłapią dłubiącą w nosie Britney czy styranego nocnymi ekscesami Georga Michaela. Ludzie podobają nam się tutaj nie tylko pod względem fizycznym. Osławionej głupoty nie udaje nam się jeszcze doświadczyć. Podoba nam się ich pewność siebie i być może czasem wymuszona i sztuczna, ale jednak życzliwość i radość z życia. Zobaczymy jak będzie dalej.

 
I najlepsze na koniec - wciąż mają Jack in the boxa z nieśmiertelnym Jumbo Jackiem oraz sycącego, dostojnego Red Barona.


Jack in the box ze swoim sztandarowym hamburgerem Jumbo Jack i mega wielką Colcą to fastfood oferujący value for money z najwyższej półki.

Red Baron to król supermarketowych, mrożonych pizz. Również spełnia założenia value for money, a dodatkowo jest Efektywny, Ekonomiczny i Eee...wydajny (tzw. EEE).


czwartek, 23 czerwca 2011

Pożegnanie z Azją

Ponieważ staramy się nie latać, z powrotem do Bangkoku mamy nadzieję dostać się przez Laos. Pierwszy, nocny autobusowy odcinek z Halong Bay'a upływa zaskakująco przyjemnie. Nad ranem jesteśmy już w przygranicznym mieście Dien Bien Phu - to tu dzielne żółte ludki w 1957 roku odparły żabojadzkie zapędy na powtórną kolonizację Wietnamu. Po trwających 57 dni walkach Francuzi z podkulonymi ogonami musieli się wycofać,  tchórzliwie przekazując pałeczkę Stanom Zjednoczonym. Jedyne pamiątki po tych czasach w Dien Bien to pomniki, sprzęt wojenny i inne cmentarze, więc, nie będąc zwolennikami przemocy i muzealnych eksponatów, z niewielkimi wyrzutami sumienia traktujemy nasz jednodniowy pobyt w mieście czysto przesiadkowo. I organizacyjnie - trzeba powymieniać walutę. Dolary lub laoskie kipy! Gdzie jesteście? W banku ich naturalnie nie ma. Ani w jednym, ani w drugim. W trzecim też nie. Jubilerzy! Też nie mają, choć podobnie jak banki chętnie przyjmą dolary od nas i dadzą wietnamskie dongi. Czyli nie mamy jak kupić laoskich wiz, nie mamy na transport. Jesteśmy w dupie.
Nie lubimy Dien Bien. Zapalczywie chronią swojej waluty i w ogóle są nieprzyjemni. Nie patrzą na nas, nie uśmiechają się, a w dodatku na targu widzimy pokrojonego i wstępnie przygotowanego do spożycia psa. Brrr. I gdy już prawie godzimy się z wizją kilkunastogodzinnego powrotu do Hanoi po nową walutę, okazuje się, że nasz hotelik chętnie nam pomoże. Godząc się na nierynkowy kurs wymiany za chwilę mamy w rękach kipy z zerkającymi z nich na nas pociesznymi mordami grubiutkiego laoskiego wodza. 100 kilometrową trasę pokonujemy obładowanym turystami, Wietnamczykami i worami z "oryginalnymi" koszulkami autobusem. Na granicy, w nieoznakowanej budzie oczywiście wymieniają walutę :)

Jesteśmy w Laosie! Jest górzyście, ładnie, a pozostawiające wiele do życzenia drogi targają niezniszczalnym autobusem. Czyli tak jak lubimy.Autobus zamieniamy na wąską, drewnianą motorówkę i wraz z ekipą z autobusu płyniemy do celu.

Jest ładnie. Wzgórza, lasy, przybrzeżne wioski, rybacy. Choć dopiero tu wjechaliśmy, już żałujemy, że spędzimy tu zaledwie kilka dni. By nie psuć ich sobie turystycznym rozgardiaszem na cel obieramy położoną gdzieś w górach, nad rzeką, wioskę Nong Khiaw, gdzie za niewygórowaną cenę będziemy leniwie podpatrywać Laoczan, drzemać w hamaku i spijać pyszne lao-trunki. Choć w Nong Khiaw psy dupami nie szczekają to jest tu bardzo spokojnie, leniwie i cicho. Mieszkamy w bambusowej chatce, w końcu, za poczciwą cenę najadamy się do syta i cieszymy się patrząc na życzliwe, uczciwe, jednak mocno różne od tych wietnamskich, laoskie twarze. Odwiedzamy jedną z wielu jaskiń, w której Laoczanie skrywali się w czasie wojny. Całkiem nieźle to sobie w tej wizytowanej przez nas przytulnej norze zorganizowali - jednostka policji, jednostka szpitalna, było nawet miejsce dla przedstawicieli rządu. Podoba nam się ten kraj. Jest tanio, przyjemnie, uczciwie. Krajobrazy nie gorsze niż w Wietnamie, a ludzi dużo mniej. Jadąc na motocyklu przez Wietnam zdarzało nam się cierpieć moczowe katusze - po prostu nie można było nigdzie znaleźć kawałka niezagospodarowanej przestrzeni. W 5 milionowym Laosie wioski są zaledwie ozdobą pięknie pomarszczonej natury.

 

Niestety eksplorację Laosu musimy zostawić na przyszłe wojaże. Mozolnie transportujemy się z powrotem do Tajlandii gdzie po gruntownym się ogarnieniu wyruszymy na podbój innego kontynentu. Towarzyszy nam rosnący smutek, że pomału żegnamy się z Azją. To niesamowita kraina. Kojarzona z żywiołowymi, dziwnie gadającymi i tak samo wyglądającymi ludkami okazała się niezwykle zróżnicowana, piękna, dzika i o ogromnym potencjale do frywolnej eksploracji.


Więcej zdjęć nie ma.

sobota, 18 czerwca 2011

Jedziemy na wycieczkę


Pożegnanie z białoruskim przyjacielem przeżyliśmy ciężko. Znowu trzeba podporządkować się sztywnym rozkładom i, mniej lub bardziej ale zawsze, turystycznemu szlakowi. Tym razem autobus (a dokładniej 3 autobusy i łódka) przenosi nas na Cat Ba, gdzie osiadamy na parę leniwych dni.
 
Cat Ba to wyspa - cel turystów głównie wietnamskich, a że się wakacje chyba im zaczęły, to plaże zastajemy obładowane skośnookimi po brzegi. Rozrywki plażowe postanawiamy sobie zatem darować, zresztą nie dla nich tu jesteśmy, ale by zobaczyć znajdującą się w pobliżu słynną zatokę Halong Bay.
Na Cat Ba zauważamy wysoko rozwinięty proces outsourcingu w biznesie, któremu nie możemy się po prostu nadziwić. Po zamówieniu zupy w restauracji, pani nie idzie do kuchni, nie rozpala ognia, ani nie kroi warzyw, lecz po prostu wykonuje telefon, siada na dupie i czeka. A my zdezorientowani, nie wiemy, czy źle zrozumiała, czy co? Za jakieś 15 min podjeżdża na skuterze Wietnamczyk z tacą falującą w jednej ręce, na której parują 2 gorące jeszcze zupy. Podchodzi do nas, serwuje talerze, po czym z powrotem wsiada na swój skuter i znika, tak szybko ja się pojawił. I nawet mu się nie rozlało aż tak bardzo, za co szacunek wielki.
Zupy dobre nie były, więc z obawy, że źródło zupy w mieście jest tylko jedno, więcej na Cat Ba tego typu posiłku już nie zamawiamy w żadnej innej restauracji. Potwierdzeniem słuszności naszej decyzji jest wieczorna wyprawa z naszą nową koleżanką Magdą w poszukiwaniu pizzy. Pizzy - choć w kilku menu się nawet taka opcja pojawia - nigdzie jednak nie ma. Nie ma, bo pewnie jedyny dostawca zamknął wcześnie, chory może, albo ciasto mu się zwyczajnie skończyło. Tak podejrzewamy.
Jeszcze jeden przykład niezwykłej pomysłowości małych Wietnamczyków w użyciu podwykonawstwa zauważamy, gdy przychodzi nam kupić wycieczkę po zatoce. Spośród dziesiątek różnorakich ofert, prześcigających się m.in. ceną, czasem, długością kajakowania etc., wybieramy tę najbardziej nam pasującą. Jak się potem okazuje, wycieczka zdaje się być tylko jedna. Wszystkich pakują do jednego busa, potem na jedną i tą samą łódź i po kłopocie. Każdy wykupił co tam chciał w zupełnie innym miejscu, a i tak wszyscy dostają to samo.
 
Jedziemy zatem na wycieczkę po skalistych labiryntach zatoki Halong Bay. Jest pięknie! W programie kajaki, pływanie, plażowanie, zwiedzanie jaskini i ogólne podziwianie oraz zachwycanie się. Wiosłujemy po wodnych, niedostępnych drogą lądową zakątkach, pomiędzy wyrastającymi z morskiej toni skałami, by odkryć kolejny wodny świat - rybackie gospodarstwa, unoszące się na wodzie na jakichś niebieskich styropianach w kolorze niebieskim. Tu w zatopionych pod wodą koszach hodowane są ostrygi i pewnie dużo jeszcze innych morskich dobrodziejstw. Rybacy żyją tu sobie na wodzie zupełnie odizolowani - mają swój własny świat, odseparowany  skalnymi ścianami od lądu i morza. Niezły klimat.


Oglądamy jaskinię - wielką i kolorową od dziesiątek świateł jamę, w której można by urządzić dyskotekę, albo nie jedno wielkie wesele. Formacje skalne oczywiście zachwycają, zwłaszcza męską część naszej 2-osobowej populacji.

Dochodzimy do momentu, w którym zgodnie stwierdzamy, że pora zmierzać dalej. Wietnam jest spory, piękny i mimo mieszkańców nie zawsze pozytywnie nastawionych do turystów, dzięki swemu zróżnicowaniu kuszący do niezależnej, optymalnie motocyklowej eksploracji. I choć czasu zawsze jest za mało stwierdzamy, że zobaczyliśmy tu już wystarczająco dużo. Ruszamy do granicy, kierunek - Laos. (A dotychczasowa TRASA odświeżona tu)

piątek, 10 czerwca 2011

Ludzie kwiaty

Mapa zawsze wzbudza wielkie zainteresowanie.
Wspólna noc zbliżyła nas do siebie na tyle, że Bawół odpala na zawołanie. Widać dobrze się wyspał, czego nie można powiedzieć o nas. Nieco zestresowani niejednoznacznymi spojrzeniami lokalsów nie mieliśmy odwagi na tyle, by noc pod chmurką spokojnie przespać. Spaliśmy na zmianę, i jakoś dotrwaliśmy do świtu. Dziś odcinek specjalny. Krętymi, stromymi drogami zmierzamy dalej na północ, w kierunku osławionej Sapy - mekki turystów lubujących się w kontaktach z mniejszościami etnicznymi. Droga bardzo nam się podoba. Mały ruch, sporo dziur, trochę niebezpiecznych zakrętów ze żwirem, błotem i bawolimi kupami. A poboczem spacerują zróżnicowane plemiona. Bo Wietnam to kraj baardzo zróżnicowany. Może nie w ilościach bezwzględnych (liczebność ludności Hanoi i Sajgonu robią swoje) to pod względem geograficznym już zdecydowanie. Poza podobieństwami, takimi jak duża niepiśmienność, uprawa ryżu i wszelakie zbieractwo rzeczy zielonych ludzie różnią się strojami, kolorem, rysami i dialektami. Tych najważniejszych, najliczniejszych plemion jest tu kilka. W górach północnego Wietnamu są to H'mong, Dzao, Thai. Wszystkie chodzą na co dzień w pięknych kolorowych strojach, nosząc w koszach zielska, opiumy, dzieci i ciągnąc bawoły.



Na dzisiejszym odcinku specjalnym mijamy sporo koni, dosiadanych przez tajemniczych, dostojnych jeźdźców, znikających we wzmagającej się wraz z wysokością mgle. Droga stopniowo traci swoje utwardzenie, by w pewnym momencie przywitać nas stromą (16%), szutrową wspinaczką. Nie bez trudności, podskakując na nierównościach, zmierzamy w nieznane, strwożeni czekającymi nas górskimi przeprawami. Udaje się. Osiągamy szczyt, i z bananami na twarzach jedziemy dalej doświadczając coraz większego piękna. Indonezyjskie pola ryżowe były niesamowite. To, co widzimy, dojeżdżając do mety dzisiejszego odcinka - Mu Cang Chai - masakruje nasze ośrodki mózgowe odpowiedzialne za odbieranie bodźców wzrokowych. Przemaść nieznająca granic! To, co te małe, niepozorne osoby wyprawiają z otaczającymi ich wioski terenami przechodzi ludzkie pojęcie. Ryżowe feng szui. Każdy kawałek dolin wijących się między tonącymi we mgle górami jest przemyślnie, misternie i przede wszystkim pięknie udekorowany spadzistymi, schodkowymi uprawami ryżowymi. Zapominamy o problemach z Bawołem, zatrzymując się co chwila na poboczu w celu wzrokowej kontemplacji.
 
O poranku przerażeni stwierdzamy, że oczojebne klimaty uśpiły nasze zmysły finansowe, pozostawiając w portfelach niemalże pustkę. No tak, mieliśmy po drodze odwiedzić ATMa. W Mu Cang Chai jest internet, nowoczesny punkt kserokopiarstwa, ATMa jednak brak. Do tego jesteśmy głodni. Ponieważ pierwszeństwo w posiłku należy do największego i najbardziej pracowitego, zazdrośnie patrzymy na objadającego się Bawoła. Najadł się - do Sapy powinno mu starczyć. Po drodze kukurydze jakieś takie niewyrośnięte, więc zaciskamy żołądki i ciśniemy co sił nasze zwierzę. Na szczęście po wczorajszym dniu widoki dnia obecnego nie zmuszają nas do częstych postojów, przybliżając nas szybko do celu.
Piękna, bezdeszczowa pogoda zaczyna się jednak psuć. Droga prowadząca do wysoko położonej w górach Sapy zdaje się wznosić bez końca. Zdaje się także równie bezgranicznie psuć. Błotniste przeprawy, niewątpliwie fascynujące, w wzmagającej mgle i zimnie nieco stresują. Dodatkowo w pewnym momencie stwierdzamy, że brakuje nam jedynego telefonu. Monia pozbyła się swojego jeszcze w Indonezji, ja zostawiłem swój w Mu Cang Chai. Dojeżdżamy zmarznięci, ale i szczęśliwi do celu, gdzie kolacja smakuje jak nigdy, a pościel jest bardzo gościnna i ciepła. No i jest ATM. Jest naturalnie także (tak jak we wszystkich większych mijanych po drodze wsiach) punkt kserokopiarstwa.

Sapa nie rozpieszcza pogodowo i dużo tu turystów, dlatego nazajutrz, bez wyrzutów sumienia ruszamy dalej, do Bac Ha, takiej dużo mniejszej, spokojniejszej, dzikszej Sapy, gdzie kolorowi ludzie może nie są tak skorzy do interakcji i pozowania do zdjęć, a często wręcz podejrzliwi, może nawet niechętni obcokrajowcom, to ku naszej uciesze zdecydowanie bardziej nieśmiali i naturalni. Odpoczywamy tu i na moment zamieniamy koła na nogi, które nie bez udziału nieświadomie (tak wierzymy)wprowadzających nas w błąd lokalsów, szybko puchną.
Wsiadamy na Minska i jedziemy na sobotni targ do Can Cau. Co tydzień gromadzi on mieszkańców okolicznych wsi, oferując na sprzedaż wytwory wietnamskiej wsi. Kolorowe kobiety z plemion H'mong Flower się tu "ubierają". Przebierają zręcznie stosy kolorowych, tradycyjnych wdzianek, naszyjników i innych uatrakcyjniających ich aparycję dóbr doczesnych. Licytują bawoły, psy, małe kurczaczki. Z zakupami wędrują na pole, gdzie pięknie ubrane będą harować w słońcu. Bo w Wietnamie, który tu widzimy na północy, to raczej kobiety pracują. Zależy od plemienia, ale np w społecznościach Dzao rola mężczyzny ogranicza się do spożywania wina ryżowego domowej roboty w towarzystwie przyjaciół. Po prostu nie chce im się pracować. Ku naszemu zdumieniu niespecjalnie to kobietom przeszkadza. Generalnie, poza zjawiskiem nierównouprawnienia pracowego, status kobiety w Wietnamie jest wysoki. Tak więc na targu w Can Cau rządzą głównie kobiety. Mężczyźni udzielają się towarzysko i na targu interesują się głównie ptakami(?!)



Na ostatni postój przed powrotem do Hanoi wybieramy malowniczo usytuowany, ciężko dostępny, ukryty nad jeziorem Tac Bah "resort" koło wsi Vu Linh. Na nieutwardzonych, stromych i wąskich drogach Minsk przechodzi ciężkie próby. Spotykamy tu parę belgijsko-hiszpańską, którzy podobnie jak my podróżują na Minsku. To poza Czechem i Anglikiem, poznanymi na początku wyprawy, jedyni spotkani przez nas biali podróżujący motocyklem po północnym Wietnamie, więc z radością opowiadamy nasze przygody z sympatią wypowiadając się o naszych motocyklach. Jaki by nasz nie był to trzeba przyznać, że w porównaniu z codziennie psującym się "belgijsko-hiszpańskim" mieliśmy farta choć niewątpliwie powodowane przez awarie przygody mają swój urok.
W resorcie nie śpimy, bo drogo, czego jednak nie żałujemy bo wskazana nam tańsza opcja noclegu w bambusowej chacie na palach u przyjaciół z plemienia Dzao przeistacza się w prawdziwie rodzinne, w miarę naturalne doznanie. Jemy wspólnie przepyszny posiłek sowicie zakrapiany smacznym winem ryżowym, co nóż przerywanym okrzykami:
- Bonzan! , hebzan! , homidu! - po czym stukamy się kieliszkami i ściskamy dłonie. Mama przeżuwa tytoń i co chwila głośno spluwa do spluwaczki, tata co chwila dolewa nam smacznej zielonej herbaty do malutkich kieliszków a siedmioro dzieci zasypia przed telewizorem. Z sufitu spada obrzydliwy wij - zapowiedź nadchodzącego mokrego sezonu, którego po opowieści o powodującym bardzo i długo bolące, gorączkowe ugryzienia nie lubimy. Pod moskitierą wij nam jednak nie straszny.

Ostatni odcinek to już niespektakularny krajobrazowo, natomiast na pewno komunikacyjnie powrót do stolicy. Jakoś odnajdujemy się w tym skuterowym chaosie i zmęczeni oraz bardzo szczęśliwi z naszej niesamowitej, górskiej podróży żegnamy się z Minskiem, bez którego frajda nie była by tak duża.