czwartek, 28 lipca 2011

Polish sausage czy Paprikash?


Dziki, kowbojski i luzacki, bluesowo-country'owy środek USA bardzo nam się podoba, ale poszła w świat wieść, że wracamy, więc nie mogąc zawieść czekających z utęsknieniem fanów zmierzamy pośpiesznie dalej na wschód. Przed naszą błękitną sarenką wielopasmowe drogi, wielkie aglomeracje, szklane domy i Barack. Do wodza tego wielobarwnego ludu zmierzamy jednak lasami i przełęczami starych Apallachów. Po zachodnich parkach narodowych zalesione, umoczone we mgle zbliżających się zaczadzonych metropolii wyżyny nie robią już na nas większego wrażenia. Może to i dobrze, bo cochwilowe postoje fotograficzne na dłuższą metę męczą. Cieszą spotykane wieczorową porą sarny i beztroski, przydrożny misiu żujący sobie leniwie liście. W końcu jest też chwila wytchnienia od 40-stopniowych nocnych upałów. W końcu góry.
 
Ostatnie na naszej drodze zielone tereny zostawiamy za sobą wskakując po raz ostatni na Interstate 66. Tą nowoczesną autostradą docieramy do centrum wszechświata, pępka galaktyki, politycznego i skandalicznego, a przede wszystkim czarnego i polskiego Waszyngtonu. Jak miło wiedzieć, że o miejsce w świadomości amerykańskiej, o rakiety i wizy walczą nasze kiełbasy! Jesteśmy dumni i z podniesioną głową zmierzamy na spotkanie z Obamą. Nie okazuje się to proste. Choć ograniczający postój do dwóch godzin waszyngtoński system parkowniczy doprowadza nas do szału to bestialskie stawki na parkingach masowych sprawiają że parkujemy przy ulicy. I choć pewnie co poniektórym się narazimy, to 2 godziny na zwiedzanie w mega słońcu okazuje się dla nas wystarczające. 
A to dlatego, że basen na National Mall (to tam gdzie na manifestacji wietnamsko-hipissowskiej Forest Gump odzyskiwał swoją ukochaną) z powodu remontu był cały ogrodzony, suchy i niefotogeniczny. Również dlatego, że interesujący, spory, fontannowy pomnik upamiętniający zakończenie Drugiej Wojny Światowej pomimo odwoływania się w swoich architektonicznych szczegółach do całości świata szerzy w obywatelach fałszywą świadomość, że wojna zaczęła się w 1941 roku. I na zakończenie dlatego, że z konieczności obserwowany zza krat Biały Dom nie urasta do pięt otoczonemu przez wojownicze staruszki i klientów alkoholicznych "Przekąsek" warszawskiemu pałacowi prezydenckiemu. O!
 

Ale i tak nam się podoba :)
 
Tropikalny, uprzykrzany najwredniejszą z poznanych przez nas muszek (około 30 naliczonych ukąszeń - liczba z racji prawdopodobnego survivalu muszki wzrasta), nocleg pod Walmartem kończymy nagłym, odkrywczym, innowacyjnym pomysłem - jedziemy do wesołego miasteczka!
 
Jest takie miejsce między Philadelphią a Nowym Jorkiem, którego nie mogliśmy pominąć, i które niewątpliwie przywoła uśmiech wspomnienia na pięknych facjatach naszych przyjaciół - Marty, Magica, kochanego Brata - Mira i jego kochanej konkubiny, Beaty...
 
Tak jest, zagościliśmy w Funplexie* !!! Pojechaliśmy po całości i szaleliśmy do woli. Strzelaliśmy do siebie wodą z łódek, graliśmy w mini golfa i jeździliśmy na gokartach (nowa pasja Moni). Nie ukradliśmy tylko papieru toaletowego z kibla, bo McDonald jest wygodniejszy. Obcokrajowców już w Funplexie nie zatrudniają, co biorąc pod uwagę tworzone przez nas przed laty ekscesy nie dziwi :) Nie spotykamy też nikogo ze starej kadry menadżerskiej, co ze wspomnianego przed chwilą powodu również nie zaskakuje. Naturalnie zajeżdżamy też pod domek, w którym mieszkaliśmy (Toyota już nie stoi :) ) i pożywiwszy się w Mac'u, w którym przed laty przepracowaliśmy 2 (słownie dwie) noce ruszamy do Nowego Jorku.

 
Generalnie nigdy nie przepadaliśmy za miastami, szczególnie tymi dużymi. Pewnie dlatego, że są duże, a wszystko co duże jest trudne do ogarnięcia. Szczególnie jeśli ma się, tak jak my, mało czasu. Poza tym takie miasta mogą lekko przytłaczać - wielopoziomowe skrzyżowania, kłębowiska autostrad, problemy z noclegiem i mnóstwo ludzi.
 
Pierwszy kontakt z Nowojorczykiem następuje na tradycyjnej stacji porannego ogarniania się - w McDonaldzie. Gruby afroamerykański policjant schyla się po upuszczony papierek wypinając w nas wielką dupę. No ładnie nas witają.
 
Również nieładnie nas witają na lotnisku, gdzie po oddaniu Nissana (póki co bez problemów) nie udaje nam się zostawić na przechowanie bagażu (wciąż skutek odległych w czasie ataków terrorystycznych). Po długich i frustrujących poszukiwaniach w końcu znajdujemy hostel, gdzie osiadamy na 2 noce.
 

Nowy Jork to tak naprawdę 4 wielkie dzielnice - Manhattan, Bronx, Brooklyn i Queens. Każda z nich inna, każda dzieli się dodatkowo na wiele poddzielnic. Każda ma swoją specyfikę, swoje mniejszości narodowe, znane miejsca czy niebezpieczne miejsca. My zaczynamy od klasyków - Statua Wolności, Time Square, centrum finansowe, Wall Street, w końcu nabierający kształtów plac budowy w strefie zero po wieżach World Trade Center. Zamyśleni finansiści śpieszą między hordami turystów, sfrustrowani biznesmeni próbują łapać żółte taksówki, a na rogach ulic serwowane są hotdogi i inne precle. Jest bogato, jest biednie, tu czysto a tam, w ciaśniejszych, udekorowanych parującymi studzienkami ulicach, brudno. Podoba nam się ten klimat.
 
 
 
 

Po liźnięciu Manhattanu udajemy się na Brooklyn, zobaczyć jak radzą sobie nasi rodacy. Jeszcze zanim przywitają nas polskie napisy, po kochanych, specyficznych, lekko zakazanych facjatach wiemy, że jesteśmy na miejscu - Greenpoincie. Ostateczną pewność zyskujemy, gdy robiąc zdjęcie Paprikash' owi i kiszonym ogórkom słyszymy od postawnego, krótko obciętego sprzedawcy zza lady - "Trzeba zapyytać czy można!". Dalej jest już tylko lepiej - "Wedel", "Wysyłka pieniędzy", "Polska masarnia", "Ziółko" i "Psychic Wróżka". Nasze uszy atakują wszechobecne, dawno w takim wymiarze nie słyszane polskie wyrazy. Pierogi + Żywiec w polskiej restauracji smakują wybornie i potwierdzają, że powrót do ojczyzny to dobry, jedyny słuszny wybór. 
 
 

Do bazy wracamy mostem brooklyńskim, który zachwyca nas nie mniej, a może i bardziej niż ten w San Francisco.
 
 

Ostatni dzień naszej podróży spędzamy w olbrzymim, zielonym Central Parku wylegując się na trawie i susząc niedoschnięte po praniu ubrania. Jest tłocznie, turystycznie, ale miło. Położony w centrum Manhattanu Central Park jest tak duży, że bez większych problemów można tu znaleźć spokojniejsze, romantyczniejsze zakątki.
 

Nowy Jork zdecydowanie dopisujemy na listę naszych ulubionych miast, wśród takich pereł jak Singapur, Bangkok czy San Francisco. W swojej wielkości i wieelkim zróżnicowaniu jest prawdziwie fascynujący. Spacerując wieczorem po pustoszejących ulicach czuć ten klimat. Chyba już lubimy wielkie miasta.
 

Zakańczamy z grubej rury - sprawdzamy jak żyją sobie nasi bogaci w pigment przyjaciele z Harlemu. Ale o tym może już w kraju, bo za kilka godzin samolot.
 
P.S. To jeszcze nie koniec - będzie podsumowanie :)



* Funplex to park rozrywki, w którym wraz ze wspomnianymi w tekście jestestwami pracowaliśmy podczas jednych z niezapomnianych wakacji w programie Work&Travel.
* P.S. Niestety nie udało nam się namierzyć, ani odwiedzić ruchomego wesołego miasteczka, w którym pracowaliśmy podczas innych wakacji w trochę innym gronie przyjaciół.

czwartek, 21 lipca 2011

Teksańska masakra

Nowy Meksyk rzeczywiście jest meksykański. Wszędzie taco, burito, na stacjach benzynowych króluje hiszpański. Zdecydowanie nie czujemy się jak w USA. Jeśli dodać do tego tajemnicze kontrole drogowe, znaki informujące o tym, że znajdujemy się na terenach obfitujących w infrastrukturę więzienną i przestrzegające przed zabieraniem autostopowiczów, to przydrożną noc na ciskanym piorunami w pełni księżyca Rest Area zaczynamy z pewną niepewnością.


Budzimy się cali. Meksyk blisko, ale nas ciągnie w innym kierunku. Decydujemy się nawiązać kontakt pierwszego stopnia z przedstawicielami innej cywilizacji. Dlatego bez zwłoki ruszamy do usytuowanego pośrodku pustyni, tajemniczego Roswell. Dziesiątki mil przed celem zaczynają się rejony rządowe NASA. Detali nie widać, o ich obecności świadczą tylko niewiele mówiące, przydrożne znaki. W NASĘ się nie bawimy, bo nie ma po co. 
Wiemy, że obce cywilizacje istnieją, bo w drodze widzimy na niebie jeden z ich pojazdów. Chcemy tylko wymienić doświadczenia i ruszać dalej w drogę. Nasz lekkoduszny optymizm na koleżeńską międzygalaktyczną  dysputę przechodzi jednak ciężką próbę. Roswell niestety nie pamiętamy dobrze, a już na pewno nie dokładnie. Wiemy jedynie, że krótki czas który w nim spędziliśmy zdawał się ciągnąć godzinami, w ciągu których prawdopodobnie zaszły zdarzenia tak nierzeczywiste, jak fikcyjna zdaje się być koncepcja życia pozaziemskiego. 
Nieliczne strzępy pamięci nie pozostawiają większych wątpliwości, że nasze osoby stały się laboratorium badawczym przedstawicieli innej cywilizacji. Wiedzy jak do tego doszło niestety nie posiadamy. Pamiętamy przyjacielską rozmowę przy piwku z nieśmiałym, chudziutkim i chyba jednak trochę głupiutkim kosmitą, po której najwidoczniej umysły nasze zostały poddane wielowymiarowym transformacjom nieodwołalnie mutującym ich międzysynapsowe łącza. O autentyczności naszych przeżyć świadczą odkryte przez nas podskórne mikrochipy. Brrrr.

Od tej pory nasza podróż wkracza na inny, nakreślony obcą ręką tor. Postanawiamy odnaleźć osobliwość z Teksasu - brzydkiego, wymachującego piłą łańcuchową masakrycznego oprawcę. Niknąca we mgle samotna, mijająca małe, zapomniane wsie droga zdaje się dawać nadzieję, że jesteśmy blisko. Blisko będziemy również następnego dnia. Z każdym kolejnym wieczorem coraz dobitniej dochodzi do nas jednak, że naiwnością z naszej strony było wierzyć w istnienie tej wiejskiej obrzydliwej legendy. Cóż, musimy nauczyć się odróżniać prawdę od fikcji.


Zamiast grubasa z piłą w Teksasie doświadczamy sporo kowbojstwa, urokliwych miasteczek, szeryfów i muzyki na żywo. I choć niewątpliwie nie wygląda to już tak, jak 100 lat temu, to wciąż jest przeklimatycznie.


Nie możemy jednak opuścić Teksasu nie zobaczywszy silnych, odważnych kowbojów ujeżdżających narowiste krowy. Dlatego jedziemy do małego miasteczka Jacksonville, na coroczny festiwal rodeo. Już na przyarenowym parkingu, zaciągającym, ledwo zrozumiałym angielskim, spoglądając na nasze japonki, prosty chłop pyta nas - Gdzie są wasze buty? Czyli już wiemy, że będzie fajnie. Po niepozornym polu rodem z najniższo-ligowej drużyny piłkarskiej jeździ traktor, w tle lecą najnowsze przeboje country, a sklecone z desek trybuny stopniowo zapełniają się przyodzianymi w jeansy, kowbojki i flanelowe koszule lokalsami. 
Zaczyna się z wielką pompą, patriotycznie i religijnie, bardzo "po amerykańsku". Przemowy, podziękowania żołnierzom, policjantom i strażakom za to, że strzegą wolności tego kraju. Hymn na stojąco i wzruszające słowa baptystycznej mamy miasteczka, konie z flagami. Wreszcie się zaczyna - i to od razu - z najmocniejszego, byczego kopyta. Bramki się otwierają i na arenę wybiegają rozwścieczone byki targając bezlitośnie próbującym je okiełznać kowbojom. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że będzie jakaś pokazówka, bardziej piknik rodzinny. Gdzie tam! Jest jak na filmie. Krowi chłopcy dzielnie walczą do upadłego, spadają, łapią się za dupę i czmychają przed wierzgającymi na wszystkie strony zwierzętami. Po bykach przychodzi kolej na najwredniejsze konie. Potem popisują się mistrzowsko władający lassami łapacze krów. Oczywiście są też zabawiające dzieci clowny, wybory miss siodła i rodeo dla kilkulatków, którzy dzielnie, choć w większości komicznie dosiadają krwiożerczych, agresywnych, morderczych owiec. Wszystko objęte punktami i klasyfikacjami. Cała, ponaddwugodzinna impreza odbywa się w iście autentycznym, małomiasteczkowym, kowbojskim stylu. Teksas o jakim nawet nie marzyliśmy.

 
 
Po tym co zobaczyliśmy w małomiasteczkowym Jacksonville wiemy, że prawdziwi kowboje nadal istnieją i wcale nie tak bardzo różnią się od tego co pokazują stare, amerykańskie filmy. Jest wiejsko, męsko, romantycznie. Aż chce się osiąść na roli i w przerwach między pieleniem ziemniaków a zbieraniem plonów dosiadać wydojone, narowiste krowy. 

Tymczasem ruszamy dalej. Z Teksasu przedostajemy się do czarnej Luizjany i znów nie możemy się nadziwić jak poszczególne stany mogą się od siebie różnić i to niemalże z chwilą przekroczenia granicy. Kowbojski, męski, rolniczy Teksas zmienia się w religijną, cichą i murzyńską Luizjanę. Zmiana dominującego koloru skóry to efekt ekstensywnych, pracochłonnych upraw bawełny. Rolników na polach już nie widać, ale ich potomków jak najbardziej. Luizjanę przejeżdżamy wieczorną porą, i musimy przyznać, że chwilami atmosfera się zagęszcza, gdy tłamszeni nakazami powolnej jazdy suniemy bocznymi drogami przez zapomniane, zaniedbane miasteczka, po których snują się murzyńscy dresiarze.

Odbijamy w koryto Missisipi tradycyjnie dzielącej USA na wschód i zachód. Zaczynamy naszą podróż muzyczną poruszając się od bluesa, poprzez rock'n'roll, w kierunku country. Coś jest w tym muzycznym, historycznym landzie, bo kupiona przez nas na początku road tripa nijaka składanka country z każdym kolejnym "I'm proud to be a honky..." zaczyna wzbudzać dreszcze.

 
Missisipi w naszym wykonaniu to także pierwsze od prawie miesiąca spanie w łóżku! Z klimatyzacją! Aaa. Masakra... Ciężko się dobudzić, ale dziś ważny, smutny dzień - jedziemy do Memphis by zapłakać nad grobem króla rock'n'rolla.

Trzeba przyznać, że Elvis dobrze się urządził. I choć na standardy hollywoodzkie jego posiadłość wydaje się skromna to umeblowanie, udekorowanie i generalnie klimat w środku jest niesamowity. Z jednej strony bardzo domowo, z drugiej kiczowato i krzykliwie. Król urządzał swoje mieszkanie w swoim własnym stylu.  Nie patrzył co do czego pasuje - podobało się to kupował. Nam hacjenda Elvisa strasznie się spodobała i już powstają plany kiczyzacji przyszłej własnej norki. Ciężko natomiast byłoby skopiować garaż. Połączenie królewskiego fioła na punkcie motoryzacji z fortuną, którą posiadał widać tu w postaci starych, amerykańskich, klimatycznych, kastomizowanych na potrzeby gwiazdy aut. Różowy Cadillac rządzi.

Z Memphis kontynuujemy naszą podróż po historii amerykańskiej muzyki trafiając do światowej stolicy muzyki country - Nashville. W niezliczonych barach codziennie dziesiątki / setki honky tonków (wiejskich śpiewaków) śpiewają o swoich kowbojskich sprawach. I choć koniunkturę Nashville w dużej mierze podtrzymuje turystyka, to cieszy widok również prostych, uśmiechniętych ludzi w zdartych, przybrudzonych dżinsach i obutych w kowbojki blondowłosych dziewek żwawo podrygujących w rytm muzyki. Jutro idziemy kupować kowbojki :)

sobota, 16 lipca 2011

Kac Vegas


Budzimy się, choć bardzo tego nie chcemy. Do całkowitego wyspania jeszcze daleko. Gdyby tylko nie ten głuchy, tępy stukot nieodgadnionego pochodzenia drążący w głowie niewidzialną dziurę oraz niewyobrażalny pustynny upał, powodujący fale potu skraplającego się po prostu wszędzie. Wtedy na pewno spalibyśmy do wieczora. Pot się jednak leje a stukot nie ustaje, nie dając spokoju i doprowadzając do nieuchronnego przebudzenia. "Halo, U guys OK?" - pyta walący w szybę samochodu ochroniarz przykasynowego parkingu, na którym nasza sauna-auto-w-jednym najwyraźniej  posłużyła nam w nocy za łóżko, sypialnię i chyba nawet przez chwilę bar. "Yes, we ok". Porządkowy wzdycha z ulgą i tylko prosi o zamknięcie drzwi. Zaalarmowany wystającą z auta nieruchomo przez długi czas nogą Merfiego (noga Merfiego to nie tylko noga, ale także wentylator odpowiedzialny za przepływ w aucie powietrza), pewnie musiał się długo wahać czy sprawdzić stan jej właściciela.

Zbieramy się do kupy, dokładnie sprawdzając czy wszystkie członki mamy na miejscu. Próbujemy też odgadnąć nasze geograficzne położenie i co się naprawdę stało. Jakaś siła mówi nam też, że musimy odnaleźć kaktusa.
Tak mniej więcej kończy się nasza noc w Vegas.
A kilkanaście godzin wcześniej .... jedziemy sobie szczęśliwi autostradą do celu wesoło podśpiewując wylatujące z radia piosenki. Do Las Vegas,  gdzie zarobimy wielkie pieniądze. Szczęście nam przecież sprzyja, wszystko się na razie udaje, ćwiczyliśmy black jacka, mamy system, znamy prawdopodobieństwa rozgrywek. Kto wie, może potem pojedziemy nawet do Kanady? - rodzą się w głowie nowe plany.
Wesoły humor zostaje jednak na chwilę mocno zachwiany przez postojowy śmietnik, który nagle materializuje się pod kołem, dziwnym sposobem naruszając szczelność systemu spryskiwacza naszego nieubezpieczonego od szkód auta. Nauczeni szczęściem Australii tradycyjnie nie wykupiliśmy dodatkowego ubezpieczenia, więc przez następne dni Merfi będzie walczył z usterką domowymi sposobami. Wizja sobotniej nocy w mieście grzechu, które nigdy nie śpi oraz rozmnożonego dolara zaciera szybko ślady smutnego wypadku. Nie mija godzina, bramy miasta już u stóp, gdy kolejny wypadek - tym razem w postaci sunącego w naszym kierunku kamyka, który wystrzela spod tira, by ostatecznie uderzyć prosto w przednią szybę naszego auta bezlitośnie ją dziurawiąc. Szczęścia to my dziś chyba jednak nie mamy, bo to już musi być klasyczny pech. Boimy się dalej jechać.
Ruszamy z trwogą po cichu licząc, że niszczące prawo Merfiego zostanie wyparte przez nieco łaskawsze prawo Wielkich Liczb i zła passa minionej godziny zaskutkuje rozbiciem kasyna oraz wielką fortuną. Wypychamy portfele i ruszamy odnaleźć nasze szczęście w gamblingu.
Vegas składa się praktycznie z samych kasyno-hoteli, świetlistych neonów, małych kapliczek ślubnych oraz bardziej ukrytych, choć wszechobecnych na plakatach i ulotkach, miejsc rozrywek cielesnych. Jest szaleństwo zabawy, która zdaje się nie mieć końca ani początku i trwa non-stop bez względu na porę. Same kasyna są niewątpliwie piękne i luksusowe, więc rozgaszczamy się w nich błyskawicznie od razu czując się jak w domu. Darmowe drinki bardzo sprzyjają domowej, gościnnej atmosferze. Z początku patrzymy tylko na anonimowe postacie przed kolorowymi maszynami, klikające z coraz mniejszym entuzjazmem w kolorowe guziczki, szybko tracąc dziesiątki dolarów. Obserwujemy jak początkowa euforia i entuzjazm szybko zmienia się w desperację i  nie możemy jeszcze zrozumieć, jak w minutę można ze 100 $ przykładowo dojść do zera bez zadrżenia ręki.

Szybko jednak wpadamy w wir rozrywki. Otumaniające  dźwięki kasynowych maszyn i kolorowe żarówki neonów mieszają w głowach powodując zatracenie geograficzno - czasowe. Przez chwilę zdaje nam się że jesteśmy w Paryżu, pod wieżą Eiffela, mijamy łuk triumfalny, potem koloseum i najprawdziwszy pałac Cezara. Czyli jednak Rzym? Nie wiemy już gdzie jesteśmy.
 

Na hazardzie wielkiej fortuny nie zrobiliśmy, przynajmniej jeszcze nie teraz. Z lżejszymi sakwami ruszamy więc w dalszą drogę, w kierunku wschodzącego słońca legendarną drogą 66, symbolem amerykańskiego road tripa. 66 to matka amerykańskich dróg, kiedyś główne łącze międzystanowe, dziś w strzępach i zapomniana, ciągnie się przez dawno wyludnione miasta i opustoszałe ziemie, a tylko przydrożne sklepiki z pamiątkami i przeróżnymi starociami  przypominają o minionych latach jej świetności. Tutaj jednak nie chodzi o widoki, czy inne atrakcje. Drogę tę, jak wielu innych, po prostu przejeżdżamy, mijając hordy podstarzałych motocyklistów, kierując się powoli w kierunku Arizony, gdzie mają się ziścić nasze sny o kaktusach z Lucky Lucka.
 

Marzyliśmy o nich już od dawna.  Wiedzieliśmy że gdzieś tu są, ale jak dotąd nie udało się żadnego wypatrzyć. W ich poszukiwaniu postanowiliśmy zatem spenetrować Arizonę, podążając za obrazkiem kolczastego kaktusika na tablicach rejestracyjnych arizońskich aut. Gdy już jesteśmy tuż przed Phoenix nagły spazmatyczny krzyk wydobywa się bez udziału świadomości zgodnie z naszych ust - SĄ!! Całe pola po obu stronach drogi zaczynają obrastać w wielkie, kilkumetrowe kaktusie słupy. Wbijamy się na pola w japonkach, by dotknąć i pomacać te kolczaste potwory, nie bacząc na bolesne ukłucia. One są naprawdę ogromne. Opadłe kolce wbijają się w podeszwy dziabiąc nasze stopy. Ale to nic. Cieszymy się jak dzieci.
 

Dalsza droga obfituje w zjawiska pogodowe. Raz goni nas burza, potem my gonimy burzę. O zachodzie ściana deszczu na horyzoncie robi się nieziemsko czerwona. Wpadamy w zachwyt i tracimy czujność. Ściana zakleszcza się wokół nas, ciskając błyskawicami i zamazując widoczność. Cieszymy się tylko że to nie burza piaskowa (zjawisko często w tych rejonach występujące) podczas której widoczność spada niekiedy do zera. Byle do Nowego Meksyku.


Więcej zdjęć tu



A tu ważne, przełomowe i zaskakujące zawiadomienie:

Jak wszystko w życiu, również nasza podróż zbliża się ku końcowi.
Informujemy zatem o prawdopodobnej, nieoficjalnej, wielkiej i uroczystej, choć skromnej prapremierze naszego powitania na ziemi ojczystej. Dokładnie odbędzie się ona (prawdopodobnie*) nad nadwarszawskim Zalewem Zegrzyńskim w weekend 30-31 lipca !!! 
Wszelkie szczegóły dotrą do Was niebawem.
W związku z utratą naszych telefonów prosimy o przesłanie nam na e-maila numerów waszych telefonów.


* 28 lipca lądujemy we Frankfurcie i nie wiemy jeszcze jak trafimy do Polski. Stąd brak pewności czy uda nam się dotrzeć na czas. Ale szykujcie się !

poniedziałek, 11 lipca 2011

Bardzo długi post


Wyśpiwszy się pod najlepszą w San Francisco nocną miejscówką czym prędzej ruszamy na dziki wschód. Obieramy mało uczęszczaną drogę międzystanową nr 50. Samotną pięćdziesiątką przekraczamy "granicę" Kalifornii z Nevadą nad zimnym jeziorem Tahoe. Miejsce na nocleg znowu mamy idealne - zajazd piknikowy z toaletą, prywatną bulderownią (~ścianką wspinaczkową), nad urokliwą zatoką emeraldową. Nevada to niedozwolony w większości innych stanów hazard. Nad Lake Tahoe widać to dobitnie. Pierwsze newadzkie miasteczko leżące tuż za granicą kolorowo manifestuje niespotykaną gdzie indziej możliwość zabaw losowych. Bawimy się i my, na razie między sobą, wprawiając się w Black Jacku, co by wkrótce rozbić kasynowe banki i zarobić na dalsze podróże :)
Jedziemy dalej, przez rozległe pustynie Nevady. Krajobraz się zmienia. Ziemia się wysusza, wysychają jeziora, wyrastają góry. Są też prawdziwe, wielkie piaszczyste wydmy! Ponieważ nasze wielbłądy zostawiliśmy w Australii wydmy zdobywamy pieszo. Jak zwykle idealnie przygotowani do zadania (patrz nowozelandzkie lodowce w trampkach) nie zabieramy ze sobą wody. Ponieważ kaktusów wizytowana przez nas pustynia nie posiada (mają być w Arizonie!) zawracamy i wsiadamy do klimatyzowanego Nissana, którym transportujemy się do Utah (spokojnie, spokojnie, z Nevadą się jeszcze nie żegnamy). 

Z zapierającego dech w piersiach, krajobraz przekształca się w wielkiego, amerykańskiego walca, pomału miażdżącego ośrodki w mózgu odpowiedzialne za odbieranie bodźców wzrokowych. Kiedy myślimy, że ten niesamowity, wyrastający przed nami kanion jest niepowtarzalny i najlepszy, za zakrętem czyha kolejny, i potem następny. Już wiemy czego nie lubimy w USA - wymuszających cochwilowe postoje, zjadających karty pamięci i czas, obfitujących w niezliczone kadry postojów krajobrazoznawczych, które mielą nasze mózgi i zostawiają jak dzieci, z szeroko rozwartymi ustami. Jeśli Wielki Kanion ma być większy od tego co widzimy tu, to boimy się tam jechać.
W ciskającej piorunami burzy zjeżdżamy do miasteczka Moab, w którego okolicach nazajutrz będziemy szukać odpiłowanej ręki bohatera filmu "127 godzin".

Arches National Park


Z przyhotelowego parkingu tradycyjnie już zwijamy się z pierwszymi promieniami słońca. Szkoda czasu - czeka na nas największe na świecie skupisko naturalnych łuków skalnych. Ostatnio naliczyli ich tu około 2500, przy czym sporo łuków oszukuje, bo wystarczy ponoć, że mają metr prześwitu w pionie, zatem metrowa szpara zawyża statystyki. My skupiamy się na klasykach - wielkich, naturalnie powyginanych skalnych kształtach. Już jazda parkową drogą powala. Wyrastające po obu stronach drogi skały dobrze wróżą. Niedobrze jednak zapowiada się pogoda. Konkretnie wieje i zaczyna padać. Przestraszone, płaczące amerykańskie bachory przyśpieszają nieco odwrót amerykańskich turystów z wypełnionych po brzegi parkingów, jednak na kilkugodzinny treking wyruszamy pod osłoną niszczących kadry chmur i turystów. Wkrótce na szczęście wypogadza się i  jest pięknie, idealnie. 
Nadziwić się nie możemy jak natura może tak ukształtować teren. Zbaczamy w mniej uczęszczaną trasę, gdzie wydeptaną drogę zastępują piaski, skały i kamienne kopce wskazujące drogę. Idziemy za nimi odkrywając coraz to piękniejsze formacje. Potencjalnie prosta droga pod naszymi żądnymi przygód stopami przeradza się w walkę ze złowieszczymi szczelinami i olbrzymimi głazami. 

Jakoś udaje nam się na szczęście za każdym razem odklinować. Pamięć z dotychczasowych podróży możemy mieć nie do końca świeżą, jednak zgodnie stwierdzamy, że w Arches doświadczamy najpiękniejszych widoków, na jakie nasze facjaty były kiedykolwiek wyeksponowane. Resztki naszych mózgów zostają zmielone i zamienione w zdolną jedynie do opuszczenia bardzo nisko szczęki papki, która przypomina nasz nowy przysmak - zmielony groch w chili od Tacos.

Zmielony groch od Tacos
Arches National Park lubimy też z jeszcze jednego powodu. To tu w końcu udaje nam się znaleźć tanie, przyjazne pole namiotowe, na którym smażymy banany i spijamy ciepłe Budweisery* a rano macamy fajne, choć ciepłe przydrożne buldery.

Monument Valley

Natura amerykańska kojarzyła nam się do tej pory chyba tylko z Wielkim Kanionem, Yogim z Yellowstone i skałami w Yosemite. Każdy kolejny dzień naszego tripa uzmysławia nam jak wielki i zróżnicowany to kontynent. Dzięsiątki (setki) parków narodowych czekają na eksplorację i podziw. Po łukowym szaleństwie z okolic miasteczka Moab do kolejnego parku zmierzaliśmy z pewną niepewnością - czy skały mogą się na tyle różnić by znów wzbudzić w nas zachwyt? Otóż mogą. Opuszczamy Utah i naszym błękitnym rumakiem zmierzamy w kierunku zachodzącego słońca dzikiej Arizony. Trafiamy w iście westernowe klimaty. Położony na terenie rezerwatu indiańskiego Monument Valley był / jest tłem dla wielu filmów o dzikim zachodzie. Obok Suvów i innych tereonowych wozideł wbijamy się w niełatwą szutrową drogę pośród pomarańczowych  skalnych jestestw, które odbijały światło padające na facjaty sław pokroju Johna Wayne'a. Jest klimat i to jakże inny od łuków w Arches.

Przemieszczamy się na wschód. Ameryka, którą widzimy jest inna od tej, która kojarzyła nam się z bogactwem, wielkimi miastami, fastfoodami i generalnie - kapitalizmem pełną gębą. Mijamy ciche, wyludnione miasteczka, gdzie ludzie mieszkają w jakby porzuconych przy drodze przyczepach kempingowych a za środek transportu służą im wciąż kilkudziesięcioletnie stare fordy. Wieś. Śpimy w Kayetan - miasteczku wybitnie indiańskim.
Czerwone twarze są w USA raczej biedne, co widać także po ich tuszy. Żywienie się w tanich fastfoodach odkłada się niekorzystnie na ich wyglądzie. Ale wydają się mądrzejsi i oszczędniejsi niż ich biali rodacy. Więcej ładują do siatek w sklepach i bardziej przyglądają się naszym próbom darmowych refilli wysłużonego McDonaldowego kubka. Biały człowiek to tu rzadkość, więc z pewną obawą o nasze pięknie hodowane włosy zasypiamy. Krótka noc przerywana jest koszmarami. Tyle pięknych kadrów a tak mało zachodów słońca. Albo piękny wschód słońca zmuszający do robienia zdjęć. Niee! Chcemy wytchnienia! Chcemy spać! Na szczęście budzimy się cali przy indiańskiej stacji benzynowej, w nijakim kadrowo otoczeniu. Do pięknych widoków Wielkiego Kanionu jeszcze kilka godzin.

Grand Canyon


Miejsce ikona zachodniego USA, mus każdego road tripa znalazł się naturalnie także na naszej liście. Kanion, jak to kanion, z daleka wrażenia nie robi. Wiadomo tylko, że tam jest, bo objeżdza się go godzinami, a jedna z dwóch odbierających stacji radiowych przypomina non stop, że jesteśmy na terenie jednego z siedmiu cudów świata przyrody. Boimy się, że w pewnym momencie droga się skończy bez ostrzeżenia a my runiemy autem w przepaść. Jak na filmach. Nic takiego się jednak nie dzieje, za co znów jesteśmy nieco źli na Hollywood. Stawiamy spokojnie auto na parkingu i idziemy na punkt widokowy.
Z każdym krokiem ku przepaści odsłania się niesamowity, nieogarnialny widok różnokolorowych gór rosnących w dół, w kierunku niewidocznej rzeki Colorado. To co ładne z góry, z poziomu 0, wraz z zagłębianiem się w czeluść arizońskiej paszczy staje się piękne i nieziemskie. Po różnokolorowych, zróżnicowanych pod względem geologicznym zboczach kanionu widać niepojęty kawał historii naszej planety. Plejstocen na Jurze, Jura na Kredzie, Kreda na Mezosferze **.  Czujemy się jak byśmy wchodzili jak larwy do środka Ziemi, poprzez niegojącą się ranę. Temperatura sięga 100 stopni farenhajtowych. Z każdym metrem jama zdradziecko kusi pięknymi widokami do dalszej penetracji.
Tabliczki przy szlakach sugestywnymi informacjami i smutnymi faktami wybijają jednak z głowy pomysły o zbyt długich, nieodpowiedzialnych, jednodniowych wyprawach w głąb stromego, nasłonecznionego kanionu. Ponieważ zasady otrzymywania pozwoleń na kilkudniowe wędrówki drastycznie zmniejszają szanse ad hocowych turystów musimy się zmieścić w ciągu dnia. Wstajemy przed świtem i jakże by inaczej - ulegamy czarowi Wielkiego i kilkugodzinny trekking przeradza się w całodniową, męczącą wyprawę do dna - rzeki Colorado. Im niżej Kanion jest coraz piękniejszy - jego ogrom prawdziwie zachwyca. Po drodze atakują nas wiewiórki i wąż, mijają dosiadane przez kowbojów konie. Staczamy się na same dno.


Zion National Park

Wielka Szpara pochłonęła i wymęczyła nas na tyle, że z pewną ociężałością zmierzamy do ostatniego na naszej liście zachodnioamerykańskich parków narodowych parku Zion. Szczęśliwie droga dopiero u bram parku nabiera sceniczności wykręcającej bezlitośnie nasze szyje i luzującej zawiasy szczękowe. Rzeźbione przez długie lata piaskowe zionowe skały strukturą swą nie przypominają niczego co do tej pory widzieliśmy. Może trochę w tym łukowego Arches, lub wielkościanowego Yosemite. Zdecydowanie jednak to widoki bezprecedensowe. W obliczu takiego piękna nasze nogi muszą jeszcze z pokorą przyjąć dodatkową dawkę wysiłku. I po początkowym buncie czynią to z radością. Bo wiodący czujną, nadprzepaściową granią szlak Angels Landing swoimi widokami wynagradza cały trud wspinaczki.

Jest przepięknie, ale nie do końca dziko. Dlatego nazajutrz walimy z grubej rury. Ubieramy trampki, różowe skarpetki, Monia bierze swą niezniszczalną torbę, ja galon wody i wchodzimy do rzeki drążacej wąski zionowy kanion. Górska, rześka, miejscami rwąca woda miło łechce nasze członki i nierzadko korpusy. Brodzimy wśród kolorowych, klimatycznych, echotwórczych wąskich ścian. Bardzo podoba nam się taki sposób penetracji natury.

 

Objazdówkę po parkach narodowych kończymy w pełni ukontentowani. Martwa amerykańska natura, ze swą różnorodnością i ogromną, choć często tłamszoną zbędną instytucją pozwoleń możliwością penetracji, zajmuje topowe miejsce na naszej liście krajobrazowych hitów.



* Fakt pisania ostatnio w prawie każdym poście o piciu nie ma nic wspólnego z nadużywaniem alkoholowym. Alkohol to wciąż dla nas dobro luksusowe, które racjonujemy i traktujemy z należytym umiarem.
** Kolejność i poprawność zmyślona.