niedziela, 27 lutego 2011

Wejść w kupę, co to znaczy?

Halo! Co tam słychać? My zjechaliśmy z Zelandii wymęczeni, bezdomni, w połowie bezrobotni i bezdolarowi ale (tutaj wszystkich uspokajamy) - cali i zdrowi, aczkolwiek bardzo sytuacją zelandzką poruszeni. Po półtoramiesięcznych idyllicznych wakacjach musieliśmy zacząć prawie wszystko od nowa. Piszemy teraz, gdy już się nieco ogarnęliśmy, nie jesteśmy już bezdomni i nabraliśmy sił. Ale po kolei...
Nie mieszkamy już z Brazylijkami w centrum Sydney. Mimo iż wakacje nie spłukały nas bardziej niż myśleliśmy, to nadchodzący gorszy okres na rynku pracy sprawił, że nasze ostatnie tygodnie w Australii postanowiliśmy spędzić możliwie małym kosztem. Naszego nowego gniazdka zaczęliśmy szukać pośród tańszych, oddalonych od centrum lokalizacji. Mieliśmy szczęście. Znaleźliśmy przytulny pokoik w dzielnicy oddalonej 40 min pociągiem od centrum. Właścicielem jest Pakistańczyk, a innymi współlokatorami - dwóch Libańczyków, Indonezyjczyk badajże i jakiś koleś mieszkający w garażu! :o  Na pana mieszkającego w bezokiennym garażu jesteśmy nieco obrażeni bo zwinął nam tą tanią, znośną formę egzystencji sprzed nosa. Nic to. I tak płacimy obecnie 2x mniej niż przed wakacjami i jesteśmy nieco źli na siebie, że nie przeprowadziliśmy się na obrzeża wcześniej, bo współlokatorzy sprawiają bardzo dobre wrażenie, wygody mamy większe, a dojazd do miasta mimo iż dłuższy to na standardy choćby warszawskie typowy.
Od dwóch tygodni szukamy dodatkowej pracy, bo obecne kelnerstwo operowe generuje jedynie skrajny krańcowy przychód. Nastroje nam się wahają. Boimy się o nasze dalsze plany eksploratorskie. Ech. Obecna Australia ponoć w małym stopniu przypomina tę znaną sprzed powiedzmy 10 lat. Samo Sydney jest mocno azjatyckie. Robione przez nas naprędce statystyki pokazały, że zależnie od pory dnia udział białych użytkowników pociągu (metra tu nie mają :/) waha się w granicach 40-10% !!! 20 osób w przedziale - kilka białych.
Napływ imigrantów w ostatnich latach był olbrzymi. Wszystko to sprawiło, że (tak mówią ludzie, którzy tu siedzą jakiś czas) życie w Australii nie jest już takie piękne. Przyjezdni, choćby z najlepszymi papierami, muszą tu zaczynać od zera. Wypracowanie sobie ciekawej pozycji zawodowej zajmuje średnio kilka lat. Poznaliśmy sporo europejczyków, których marzenia o szklanych domach prysły niczym bańka mydlana i zasuwają trzeci, czwarty rok z talerzami, czy innymi cegłami. My nie narzekamy. Nie przyjechaliśmy tu na stałe. Zobaczyliśmy, że można tu pięknie żyć, ale nie będziemy poświęcać kilku lat na ustatkowanie.

Poza tym niewiele się w naszym życiu dzieje. Spokojnie, nieco marazmatycznie egzystujemy, pomału przymierzając się do kolejnych przygód. W końcu jest również trochę czasu na dowiedzenie się co się dzieje w świecie. Szokuje i bardzo zasmuca nas to co stało (dzieje) się w Christchurch. Mieszkańcy ledwo co otrząsnęli się po trzęsieniu sprzed pół roku gdy ich domostwami ponownie, i to na jaką skalę, zatrzęsło. Masakra. Jeszcze 2 tygodnie temu przechadzaliśmy się tym pięknym miastem widząc na ulicach sporo dźwigów i robotników naprawiających szkody sprzed pół roku. Szok.


Ciekawe info wyczytaliśmy też na temat planowanych przez rząd Tuska zmian w prawie pracy. Płatny roczny urlop dla wypalonych zawodowo - http://biznes.onet.pl/urlop-dla-wypalonych,18563,4192692,1,prasa-detal !!! AAAaaa! Teraz ? !! Ale i tak pewnie nieszybko to wprowadzą.

W końcu jest też trochę czasu na ogarnięcie bloga. Dodaliśmy nową zakładkę - TRASA, gdzie na mapie będziemy dokładnie zaznaczać trasę naszej podróży, z odwołaniami do postów. Polecamy!

A na koniec tego chaotycznego wpisu, kilka najciekawszych słów kluczowych, po których użytkownicy googla trafili na naszego bloga:
  • monia z czarnej wody
  • wąż uluru
  • definicja przygody
  • jak się oblicza promien majac skale
  • naturalny korek a fale wifi
  • zdjecia do national geografic
  • monia subaru
i mistrz:
  • wejść w kupe co to znaczy

wtorek, 15 lutego 2011

Kraina lodu, słońca i wina

Dosyć już zimna. Z lodowatych krain transportujemy się na północ wyspy południowej - do zatoki tasmańskiej. Po drodze śpimy w nadmorskim Okarito, gdzie poznajemy sympatycznego Niemca - około 45 letniego nauczyciela robiącego sobie, podobnie jak my, roczną przerwę w karierze. Poznajemy też sympatycznych Szkota, Anglika, Amerykankę i biegle władającą ogniem Nowozelandkę.




W nocy tradycyjnie piździ, ale od rana początkowo nieśmiało, potem z coraz większą odwagą, wygląda słońce. Niebo oczyszcza się wraz z pokonywanymi kilometrami. Na plaży w Hokitika podziwiamy wyobraźnię matki natury i ludzi, którzy z wyrzucanymi przez matkę pomiotami robią cuda.

Natura daje jeszcze znać o sobie w Punakaiki - siedzibie skał naleśnikowych. Wielowarstwowe splackowane skały zaostrzają nasze apetyty, które niezwłocznie zaspokajamy zajadając się przysmakiem numer jeden naszej australijsko-zelandzkiej przygody - tuńczykiem - najlepiej w sosie własnym a, z braku laku, sardynkami w sosie pomidorowym. Mhm. Kolejny tydzień na tuńczyku! Palce lizać.

Najedzeni, pełni energii wędrujemy półwyspem Foulwind sycąc oczy skalistą, mieniącą się ciepłymi barwami późnopopołudniowego słońca, linią brzegową i obserwując wylegujące się leniwie foki. Zaczynamy fokom zazdrościć tej beztroski więc nie cierpiąc zwłoki, z coraz większą odwagą zmierzamy w kierunku słońca i słonecznych plaż. Gdy docieramy do Motueki - miasteczka położonego na skraju tasmańskiego parku narodowego - z odrazą rzucamy w kąt auta znienawidzone bluzy, kurtki i spodnie. Oto bowiem z nieba, wprost na nasze zmarznięte, zdezorientowane, acz wciąż niepozbawione do końca nadziei czerepy wylewa się tak upragniony żar.
Zakładamy zatem okulary, masujemy się mocno olejkami i wyruszamy na naszą tasmańską przygodę - w sumie 20 km nadmorskiego marszu + 10-15 km kajakami. Jest wybornie. Wesoło gaworzymy, podśpiewujemy, brodzimy w płytkich wodach tasmańskiego morza i niespiesznie zagarniając czystą, ciepłą, niebieską wodę, kontemplujemy wspaniałe widoki. Jest cicho, spokojnie, w końcu nigdzie się nie spieszymy. Słońce przyjacielsko grzeje nasze ciała. Obserwujemy małe foczki, kolorowe wody, czujemy się jak w raju. Jak dobrze po lekcji pokory, której udzieliła nam południowa część wyspy, zażyć ciepła i beztroski tasmańskiego parku.
Już wiemy jak opisać Nową Zelandię. Tu jest wszystko. Podobnie jak w Australii, podobnie jak w Europie, czy Ameryce. W kraju kiwi wszystkie atrakcje świata dostępne są na obszarze zbliżonym do powierzchni Polski. Wyobraźcie sobie, że chcecie pojeździć na nartach po fenomenalnie przygotowanych ośnieżonych szczytach Alp czy wciąż sprawiających wrażenie dziewiczych, lodowcach. Wsiadacie w auto i po kilku godzinach jesteście w Alpach. Wyobraźcie sobie, że macie ochotę popływać z delfinami, poobserwować wieloryby czy foki albo posurfować w niesamowitej, rajskiej scenerii, ale macie na to tylko weekend. Wsiadacie w auto i po kilku godzinach jesteście na Hawajach czy innym Fiji. Bogactwo natury w Nowej Zelandii sprawia, że ma się wrażenie doświadczania piękna całego świata na wyciągnięcie ręki. My tak to odczuwamy i jak zwykle żałujemy, że mamy tak mało czasu by zagłębić się w tym pięknym świecie po uszy.
Wędrówko-spływ wyczerpuje nas na tyle, że czekające na nas w mieście przepyszne, wielkie hamburgery pochłaniamy w oka mgnieniu i totalnym milczeniu. Zbiorowo stwierdzamy, że takich hamburgerów w życiu nie jedliśmy i nadziwić się nie możemy, że Lonely Planet nawet o nich nie wspomniał. Syci zawijamy do klimatycznej, backpakersko-hipisowskiej karczmy, gdzie czilałtujemy się przy dźwiękach lokalnych, zakręconych kiwi-dzikusów mieszających w swej sztuce bez opamiętania przeróżne style muzyczne.

 
Było zimno, było ciepło - pora na winko. Cóż - nie będziemy przebierać. Pierwszorzędne, znane w świecie wino z rejonów Marlborough powinno zaspokoić nasze wysublimowane gusta. Mnogość winiarni połączona z możliwością darmowej nań winnych trunków degustacji sprawia, że ograniczeni czasem, z żalem opuszczaliśmy te okolice. Podobnie jak w parku tasmańskim, tak i tu moglibyśmy spędzić swobodnie kilka leniwych dni. Nic to. Bierzemy butelkę na wynos i jedziemy dalej wschodnim wybrzeżem, do krainy delfinów, wielorybów i innych waleni - Kaikoury.
 
Już na przedmieściach tego nadmorskiego miasteczka czekają na nas całe focze rodziny, wesoło sobie pluskające tego rześkiego, acz słonecznego dnia. Cały dzień spacerujemy skalistym wybrzeżem zerkając z animuszem na coraz to nowe focze osady. Waleni niestety nie widzimy. Na wpół ukontentowani wracamy zatem do Christchurch, i po krótkiej, acz komfortowo spędzonej na lotniskowej wykładzinie nocy odlatujemy machając ze smutkiem  wszystkim poznanym przez nas podczas tych dwutygodniowych wakacji zwierzęcym przyjaciołom. Kochamy Was i zawsze będziemy Was pamiętać.

 Więcej zdjęć tu

czwartek, 10 lutego 2011

Ku paszczy lodowca

Queenstown to niewielkie miasteczko, znane głównie z wielu atrakcji typu skydyving, rafting, bungee, jet-boat i innych wodno lotnych szaleństw. Joanna skacze ze 134 metrów na bungee, Marcinowi nie udaje się, ze względu na pogodę skoczyć z samolotu, co bardzo go zasmuca. Biedaczyna jeszcze kilkukrotnie, w różnych miejscach będzie próbował oddać upragniony skok. Mamy nadzieję, że w końcu mu się uda. My z Monią stawiamy w naszej nowozelandzkiej przygodzie na przyrodę, zostawiając sobie podniebne rozkosze na starość. Dlatego w Queenstown po prostu wypoczywamy i planujemy następne przygody.

Ruszamy do Wanaki, kolejnej mieścinki usytuowanej nad pięknym (a jakże) jeziorem. Pod osłoną nocy przemycamy nasze zmarznięte i zmęczone osoby na podmiejski, zaspany ale przede wszystkim ciepły (w końcu temperatura nocna przekracza o dziwo 20 stopni C) kemping. Wstajemy wcześnie, zanim to przyjedzie obsługa parku i mimo iż nie do końca wyspani, to radzi z zaoszczędzonych dolarów ruszamy w teren. Zwiedzamy spore muzeum pojazdów, samolotów i innych zabawek. Eksponatów jest tu wszelkiej maści kupa. Kupą tą jesteśmy niezmiernie zafascynowani i po początkowym nieśmiałym trącaniu cali się w niej zatracamy, chłonąc ją wszelkimi zmysłami. Niesamowite, że bardzo duża część eksponatów to relikty naszej młodości. Spośród zabawek są tu klocki lego, lalki barbi, resoraki i inne X-meny. Wspomnienia odżywają. 
Aut przeróżnego rodzaju, stażu i marek jest cała masa. Od starych, wyścigowych, jednoosobowych bolidów, przez wielkie, luksusowe Fordy, Rolls Royce i Jaguary po sprzęt ciężki typu traktor, walec czy koparka. Jest też trochę sprzętu bojowego - samoloty, jeepy, czołgi i działa. Co ciekawe i niespotykane - działa są sprawne mechanicznie i, gdybyśmy tylko mieli pociski, z pewnością nie omieszkalibyśmy wystrzelić salwy lub dwóch. Bawimy się zatem do woli.

 
Chwila odpoczynku i jedziemy dalej z zabawą, wybierając na cel Puzzle World. Wkraczamy w, nie przymierzając, pół hektarowy labirynt. Nie doceniając wyobraźni stwórcy tej, zbitej z desek, łamigłówki, spędzamy w niej grubo ponad godzinę. Umieszczona centralnie nad nami dziura ozonowa nie ułatwia zadania, grzejąc niemiłosiernie w dyńkę i przyczyniając się do transformacji początkowego skupienia i trzeźwości umysłu w tępy, pozbawiony celu marsz w nadziei na znalezienie wyjścia z tej przeklętej pułapki. 
W końcu się udaje i gdy myślimy, że wyczerpaliśmy już dzisiejszy limit koncentracji, wkraczamy w centrum mózgojebnej imaginacji. Ze wszech stron atakują nas hologramy i iluzje wypalając nasze szare komórki do końca. Gubimy się w tym świecie na tyle, że już nie potrafimy odróżnić rzeczywistości od fikcji, prawdy od kłamstwa czy piękna od szpetoty. Tkwimy jakby w narkotycznym transie, w świecie bez czasu, zasad, gdzie zamazują się kolory, słychać głosy, a ze ścian atakują abstrakcyjne jestestwa. Błędnik szaleje, siejąc spustoszenie w i tak już otępiałych czerepach. 
Pion staje się poziomem, poziom pionem, małe dużym, a duże małym. Zniszczeni, zgwałceni na umyśle, i mentalnie oszpeceni wracamy do prostej, umiarkowanej  rzeczywistości. Otrzeźwia nas dopiero orzeźwiający, wzmagający się z każdą chwilą deszcz, lejący się z nieba i skał. Docieramy do Fox Glacier by z nadzieją na lepszą pogodę usnąć w sześciogwiazdkowym (Subaru) hotelu.




Budzimy się w deszczu i dowiadujemy się, że z zaplanowanej i zarezerwowanej na dziś wędrówki jęzorem jednego z dwóch najbardziej znanych w Nowej Zelandii lodowców, będą nici. Lodowiec jest niedostępny, zamknięty i bardzo niegościnny. Źli na stracony dzień i generalnie na nietypową w lecie, utrzymującą się od początków naszego wyjazdu, niestabilną i nieprzewidywalną pogodę jedziemy dalej. Zatrzymujemy się kawałek dalej, na drugim z najbardziej znanych jęzorów. Rekonesansujemy, jak sprawa wygląda tutaj. Franz Joseph jest zdecydowanie bardziej gościnny i otwiera przed nami swoją paszczę, zapraszając na krótką eksplorację. 
Droga pod czoło lodowca jest całkiem długa, a z jego paszczy wypływają spienione, brudne, wściekłe i jadowite wody. Klniemy na głos widząc wyruszające przed nami grupy turystów z zarezerwowanej wcześniej wycieczki. Oni dotrą dużo dalej niż my. Ech, wybraliśmy zły lodowiec i jesteśmy na siebie źli. Nie damy pogodzie z nami igrać. Ignorujemy znaki ostrzegawcze i odważnie atakujemy lodowiec. Ponieważ jednak znamy (znamy?) umiar potrafimy rozgraniczyć odwagę od brawury hamując ją w momencie dotarcia do poważniejszych przeszkód. Dalej jednak tylko w rakach. Nic to. Wielu nie dociera nawet tu. Nam przynajmniej udało się uszczypnąć lodowaty jęzor. Kto wie, niedługo może go tu już nie być.

sobota, 5 lutego 2011

W poszukiwaniu kiwi, pingwinów i oka Saurona


Nie ochłonąwszy do końca po atrakcjach australijskiego kontynentu, bez pośpiechu wstajemy w niedzielny poranek w przytulnym Marcinowym gospodarstwie gotowi na zaczęcie nowej przygody.
Marcin to poznany jeszcze na polonijnej, biczowej imprezie kompano-ziom naszej nowej, nowozelandzkiej eskapady. Marcin przyjął nasze zbłąkane, brudne, niedobaterioładowane i niezinternetyzowane, a przede wszystkim bezdomne osoby pod swoje strzechy i zapewnił im elementarne potrzeby. Ooo, jak dobrze po prawie miesięcznej przerwie zażyć ponownie cywilizacji. Szkoda, że tylko na dwa dni. Na szczęście wystarczająco się ogarniamy. Ba, nawet zarośniętą facjatę korygujemy w Hyde Parku - reprezentacyjnym parku Sydney - elegancko przycinając zapuszczony i zaniedbany w buszu tzw. dzióbek. Monia jest w transie. Lawiruje zręcznie nożyczkami wśród zaciekawionych dzikich spojrzeń wypuszczając spod rąk prawdziwe dzieło.

W niedzielny poranek bez pośpiechu zmierzamy na lotnisko. Niedopośpiechowanie okazuje się jednak niemalże drastyczne w skutkach gdy z trwogą obserwujemy schaotyzowane umizgi przedstawicieli linii lotniczej próbujących upchnąć nas i nasze bagaże w czekający już od dawna samolot. Uff, na styk, ale udało się i już po 3 godzinach, 3 drzemkach oraz przestawieniu czasu lądujemy w największym mieście południowej wyspy - Christchurch. Ostatni stres tego poranka to przeprawa przez kontrolę celną. Na pewno śmiesznie, ale niewątpliwie nieprzyjemnie by było zostać zatrzymanym i skasowanym za przemyt puszki, zakiszonych jeszcze w Sydney, sardynek. 
Christchurch to jedno z głównych miast zamieszkanego przez 4 mln ludzi (i 40 mln owiec) kraju. Miasto jest opustoszałe a gdzieniegdzie widać ślady niedawnego trzęsienia ziemi. Nie wybrzydzając zbytnio, obładowani plecakami nie kozakujemy zbytnio i na nocleg wybieramy dogodnie usytuowany, klimatyczny hostel.
 Odbieramy Joannę - germańską kompankę naszej wyprawy, wsiadamy do Subaru Legacy i ruszamy w czwórkę. Namiotowy nocleg na przydrożnym tzw. rest stopie jest trudny - pogoda nie rozpieszcza. Póki co w Nowej poruszamy się na długi rękaw, na noc zarzucając kilka warstw.

Budzimy się zmarznięci, pełni obaw co do przyszłości, ale i niecierpliwi czekających na nas górzystych krain. Cel na dziś - przepięknie usytuowana, w malowniczym wąwozie, ośnieżona góra Cook (Mt Cook). Wijąca się wąwozem, u podnóży dwóch wielkich, turkusowych jezior droga pod górę wprawia nas w zachwyt. Po drodze mijamy mały, klimatyczny kościółek położony nad brzegiem jednego z jezior (Lake Tekapo).
Na temat samej Mt Cook jako szczytu niestety niewiele się wypowiemy ze względu na spore chmurowe spowicie a przede wszystkim na fakt, że szczytu zwykłym (nie wyposażonym w sprzęt alpinistyczny) turystom zdobyć się nie da. O pięknie miejsca jednak i tak świadczą okoliczne, malownicze trasy piesze. Adrenalinę wyzwalają zwłaszcza przeprawy przez wiszące mosty przy mega silnym, sięgającym 100 km/h wietrze. Zdecydowanie takiego wiatru nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyliśmy. Jeśli chodzi o widoki, to co widzimy ze szczytu Tasman Glacier View w tym mega wietrznym, prawie burzowym dniu chyba bije wszelkie nasze górskie ekstatyczne doznania. Otóż bowiem znajdujemy się w centrum Mordoru - magicznej, złowieszczej, kryjącej tajemnice krainie do złudzenia przypominającej tą, przez którą przemierzały dzielne hobbity i inne elfy w poszukiwaniu oka Saurona. MA-SA-KRA! (Prawdziwy Mordor jest na północnej wyspie, której niestety nie zobaczymy).
 
Masakryczny tego dnia, i jak się wkrótce okaże jednak nie tylko tego, wiatr krzyżuje nam plany kempingu u podnóża góry i zmusza do planu B, który okazuje się bardzo śmiały, a wręcz kontrowersyjny, lecz biorąc pod uwagę zdarzenia następnego dnia, niezwykle trafny. Już po zmroku transportujemy się z powrotem na wybrzeże do 12 tysięcznego miasteczka Oamaru, znanego głównie z występowania na jego plażach niezwykle rzadkiego w świecie gatunku pingwinów - pingwinów niebieskich. Ponieważ jesteśmy na miejscu dawno po zachodzie słońca pingwinów niebieskich niestety nie widzimy. W iście backpackerskim stylu śpimy z żonką (dwójka naszych towarzyszy preferuje auto) w miejskim parku. Strach przed zbytnim się, po krowiej gościnności, zluksusowaniem mija gdy odkrywamy, że na szczęście nadal kręcą nas niewygody i związane z nimi przygody. To co widzimy o wschodzie słońca dnia następnego wynagradza nam trud namiotowego noclegu, ograniczonego przez megasilny targający namiotem wiatr do minimum.
Zaspani, ale szczęśliwi z silnej, mimo dużego niewyspania, woli schodzimy na plażę przy promieniach wynurzającego się z wody słońca by niemalże wpaść na wylegującą się leniwie w pierwszym cieple dnia 1,5 metrową fokę (albo lwa morskiego). Za kamienistym winklem oczom naszym ukazują się całe focze rodziny! Jest niesamowicie! Z fokami, tak jak z większością spotykanych przez nas dzikich zwierząt, naturalnie rozmawiamy, nawołujemy i zachęcamy do wspólnych pieszczot. Podobnie jak miękkie misie, także i miękkie, śliskie kluseczki okazują się jednak mało koleżeńskie, a wręcz płochliwe i musimy się zaspokoić obserwacją obłych, foczych ciałek. Udaje nam się również dostrzec pingwiny żółtookie w porannym marszu do wody. Zarówno pingwiny jak i foki są bardzo na obce w ich towarzystwie elementy wyczulone, ale i tak czujemy się zaszczyceni możliwością  mimo wszystko dosyć bliskiego z nimi kontaktu.

 Po drodze zahaczamy o półwysep Otago, znany również z występowania nań ciekawej zwierzyny, o widokach naturalnie nie wspominając. Ograniczeni czasem nie możemy jednak zwiedzać każdego miejsca o zachodzie słońca, czyli idealnej porze do kontemplacji przyrody, nad czym bardzo ubolewamy. Dlatego ruszamy dalej. Śpimy ponownie hardcorowo - gdzieś przy stacji benzynowej i torach kolejowych. Rano znowu piździ - 5 stopni. Ciekawe ile było w nocy. Takiej pogody zdecydowanie się po kraju włochatych nielotów nie spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy, że będzie zimniej niż w Australii, ale aż tak? Boimy się myśleć co czeka nas na lodowcu, który jest w planach. Nic to. 
W deszczu jedziemy dalej, jedynie na chwilę zatrzymując się nad jeziorem Te Anau. Do widoków już się pomału przyzwyczajamy i, szczególnie po Mordorze, byle jezioro otoczone górami szału nie robi (takie choćby polskie Morskie Oko spokojnie mogło by z wieloma tutejszymi okami konkurować). Deszcz się wzmaga, chmury spowijają całą okolicę, co jednak nie do końca przekłada się na marne widoki. Z gór bowiem spływają niezliczone strugi wodospadów. Ach. Coś za coś. Mimo wszystko zachwycamy się.  Przemoczeni docieramy do Milford Sound by odkryć, że miejsca noclegowe we wszystkich pobliskich schroniskach są już zajęte. Widoki na jutro nieciekawe. Ciągle pada. Nocleg w 4 w samochodzie i od rana mega zmarznięty i mokry rejs po Milfordowym dźwięku. Póki co udaje się wkręcić na darmowy, ciepły prysznic. Nie ma to jak zakombinowana na czarno toaleta. Ach, aż nie chce się, po ostatnich mrozach, zakręcać wody. Z okazją (płonną) na darmowy internet wbijamy się do schroniskowego lodgu i w atmosferze radości, śmiechu i wzajemnej życzliwości poznajemy grupę Polaków z Chin. Winko nie winko, czas mija przyjemnie i, zanim zmrużymy powieki, mnożą się w głowie opcje alternatywnego do auta noclegu. Wybieramy pralnio-suszarnię i pełni obaw co do niezaburzonego nocnymi gośćmi snu, usypiamy na rozłożonym wśród pralek materacu. Po krótkim, ale komfortowym śnie ładujemy się na pokład zabukowanego wcześniej rejsu po Milfordowm jeziorze. Minorowe, niewyspane nastroje wzmaga, nie dziwiąca nas już marna aura. Wszystko wilgotne, wszystko we mgle. Z animuszem wypływamy z portu. Góry toną we mgle co również jest pięknie. 
Piękno zostaje jednak zdefiniowane na nowo gdy po kilkudziesięciu minutach mgła zanika i wychodzi tak upragnione przez nas słońce, rzucające światło na przepiękne, usytuowane na brzegach spokojnego glaciaru klify, góry, wodospady, wśród których gdzieniegdzie dokazują wesołe foczki. Brakuje tylko delfinów, które często, acz niestety w naszym przypadku wybiórczo traktują potencjalnych obserwatorów. Tak czy siak jest pięknie.

Jedziemy do Queenstown, penetrując co jakiś czas zalane i niegościnne poprzedniego dnia miejsca. Jest tak pięknie, słonko cudnie wali w dyńkę. Wszyscy jesteśmy podekscytowani. Tylko Marcin jednak zdobywa się na szlachetny gest upamiętnienia tej chwili przydrożnym pomnikiem z brązu, po którym jest lżejszy o dobre pół kilo.

Nocujemy w pięknie usytuowanym, górsko-jeziornym lesie. Do Quenstown niedaleko.

Więcej zdjęć tu