środa, 27 kwietnia 2011

To miasto wciąga

Po miesiącu w Indonezji w człowieku pojawia się naturalna tendencja do mechanicznej odpowiedzi :"Nie, dziękuję" - na wszelkie kierowane do niego zapytania oraz: " Co? niemożliwe!" - na każde udzielane mu życzliwie informacje. Z takim oto wgranym nastawieniem lądujemy w Singapurze, i zupełnie nie możemy się z początku odnaleźć. Wiedzieliśmy mniej więcej czego się po Lwim mieście spodziewać, ale mimo to ostatecznie nadziwić się nie możemy, że 2 kraje położone przecież tak niedaleko (Indonezję widać ponoć w Singapurze z ogromnej karuzeli), mogą się tak mocno różnić, a może bardziej - że ludzie mogą. Nikt nas nie woła, nikt nie chce "bezinteresownie pomóc", nikt nawet na nas nie patrzy, choć raczej odróżniamy się od tej malajsko-chińsko-hinduskiej mieszanki, choćby unikatowym kolorem włosów. Musimy więc radzić sobie sami, pytać i wierzyć w odpowiedzi, co skutkuje, że  z lotniska na wybrzeże (na kemping, gdzie spać będziemy) przemieszczamy się transportem w dużej mierze pieszym. 

Po drodze mijamy super wypieszczone osiedla.  No piękne są - czyste, zadbane, dużo zieleni. Nie można się do niczego przyczepić. Ludzi nie mijamy (bo są godziny pracy), z wyjątkiem robotników, którzy strzygą i tak - na nasze oko - nazbyt przystrzyżone trawniki, odmalowują jeszcze całkiem białe ściany, wycinają nie do końca zwiędłe osiedlowe kwiaty.  A efekt tego jest wart chyba całych tych nadgorliwości, bo miło pewnie się tu żyje, a na pewno miło się to wszystko ogląda.
To miasto nas wciąga. Choć zmęczeni i niewyspani, do tego z plecakami, na jednym wdechu przemaszerowujemy całe 3 dni jakie przeszło nam tu spędzić, bo nie możemy sobie jakoś niczego odpuścić. Tyle tu tego i wszystko imponuje. Dziwaczne drapacze chmur pokrywają horyzont z każdej strony. Dwa wielkie duriany mieszczą sale teatralne. Powyginana spirala ala łańcuch DNA to most prowadzący do wielkiego czegoś w kształcie kwiatu lotosu, a w nim galerie sztuki. A nad tym wszystkim 3 ogromne wieżowce połączone na szczycie jakby wielkim statkiem. Sam statek dłuższy jest niż wieża Eiffla. Tam mamy kasyna i luksusowe hotele, takie "małe" singapurskie Las Vegas. Pod nimi wielkie "fale", rozświetlone nocą na niebiesko to kolejne architektoniczne wyczyny. A w środku tego wszystkiego, na wijącej się po mieście rzece właśnie postawili mały hotelik o czerwonych ścianach (tak mały, że pomieścić może chyba tylko jeden pokój) niejako wisienkę na całym tym wypasionym torcie. Jest przepych!

Jest też technologia. Wielkie metalowe palmy?/parasole? to czerpiące energię ze słońca klimatyzatory powierza dla spacerujących, zgrzanych pewnie mocno w swym zachwycie przechodniów. Dalej wśród palm wiją się metalowe węże? które skraplają wodę, by dzięki gorącu powietrza mogła ona z powrotem wyparować do atmosfery w postaci orzeźwiającej mgiełki, w której chłodzie można się skryć i odpoczywać. Pomyśleli po prostu o wszystkim.
Zwiedzamy też centra handlowe, których jest tu mnóstwo i które same w sobie stanowią niezła atrakcję turystyczną. Orchard Road - to ulica zakupowa,  taka o jakiej prawdziwa zakupoholiczka może pomarzyć. To jakby wszystkie warszawskie Złote Tarasy i Arkadie postawić na jednej ulicy, pomnożyć razy 20, wydłużyć, poszerzyć i upiększyć, potem jeszcze połączyć podziemnymi przejściami prowadzącymi do metra. By nie trzeba było w ogóle wychodzić. Choć nie lubimy metropolii tu nam się naprawdę podoba, choć z workiem pieniędzy podobałoby się jeszcze bardziej ;)

Co nieco od merfiego: Fani sportowi wiedzą, że Singapur to jednak nie tylko super architektura, przepych, jedzenie i sklepy. To także sport, a konkretnie - Formuła 1! Niestety nie przybyliśmy tu we wrześniu / październiku więc na żywo wyścigów obejrzeć nie mogliśmy. Mogliśmy się za to do woli przechadzać po trasie nocnego Grand Prix i tak czyniliśmy. Ponadto tak się złożyło, że jedna ze stajni - Red Bull Racing przygotowała dla nas małą namiastkę ulicznego ścigania - pokaz Davida Coultharda w swoim bolidzie po wypełnionym przechodniami Orchard Road. Auto ryczało, dymiło i śmigało co jakiś czas w pokazowych manewrach zachęcających ludzi do kupna biletów na jesienne GP. Dawali 30% zniżki. Szkoda jedynie że organizatorzy wybrali do pokazu tą największą w Singapurze ulicę sklepową, bo David wyraźnie bał się wdusić mocniej na gaz. Tak czy siak - namiastka była i była ona przednia.




niedziela, 24 kwietnia 2011

W krainie ludojadów


Nasz ostatni przystanek w drodze do Singapuru to największe na świecie wulkaniczne jezioro - Danau Toba. Tu mamy wypoczywać i zbierać energię na Malezję. Tak też czynimy. Po niezapomnianej podróży obładowanym uczennicami muzycznym  pick-upem (my mężczyźni jako dżentelmani jedziemy na dachu), trafiamy w końcu w ten urokliwy zakątek - do wioski Tuk-tuk. Całą krainę zamieszkuje niezmiernie przyjazne, chrześcijańskie! rozśpiewane plemię Bataków. 
Batakowie gromadzą się wieczorami w miejscowych knajpkach śpiewając, grając na gitarach i grając w przeróżne gry towarzyskie. Bardzo im zazdrościmy takiego sposobu spędzania wieczorów - czemu nie może tak być u nas na wioskach? Batakowie jednak nie zawsze byli tacy przyjaźni. To niezwykle wojownicze plemię jeszcze przed 1808 rokiem znane było z zamiłowania do konsumpcji ... ludzkiego mięsa! Zjadali ze śliną na ustach swoich wrogów i współplemieńców dopuszczających się łamania plemiennych zasad. Dlatego nie do końca pewnie czujemy się przechadzając się wieczorami wśród rozśpiewanych lokalsów gdy nieco starsze babinki tajemniczo się do nas uśmiechają. Kto wie, może pamiętają jeszcze smak ludzkiego mięsa?
Batakowie bardzo cenią swoje korzenie i pielęgnują swoje tradycje (poza kulinarnymi mamy nadzieję). Jedną z nich są tradycyjne tańce, których podczas jednego z naszych dni jesteśmy świadkami. 
Kilka kobiet, kilka mężczyzn w tradycyjnych batakowych strojach wykonuje serię tip topów wymachując rękami. W centrum sceny leży leniwie wielka krowa - buffalo, która z udawanym zdziwieniem, oddając nieraz wyraz swemu rozbawieniu, wręcz zażenowaniu ale jednak z wdzięcznością za należny jej hołd cierpliwie znosi te harce. Krowa zamiast tradycyjnego zaszlachtowania zostaje bezpiecznie odprowadzona na bok, by jej miejsce zajęło nie mniej skonsternowane jajko. Po serii magicznych, dziękczynnych wygibasów Batakowie nie mają tym razem żadnych skrupułów i bezczelnie, agresywnie traktują jajko dzidą! Jajko dzidą??? O nie! Jesteśmy oburzeni. Po pokazaniu produktom rolniczym należnego im miejsca akcja koncentruje się wokół samych tancerzy. Kobiety truchtają nieśmiało w nadziei na zostanie zauważonymi przez mężczyzn. W końcu rozochocony dzikus podchodzi do swojej wybranki i jako dowód miłości wręcza jej pieniądze. Takie tańce!
Kontynuujemy skuterowanie doświadczając pięknych widoków. Mieszkańcy mijanych wiosek tradycyjnie nas pozdrawiają. Nawet kobiety w polu pracując w promieniach parzącego słońca mają siłę na serdeczny uśmiech. Miłe. Nie unikamy także tradycyjnej zlewy. Przemoczeni, po ciemku,  mkniemy naszym (typowo indonezyjskim tym razem) pół-manualnym skutero-motocyklem po dziurawym drogach. Po drodze zabieramy ze sobą towarzysza, z którym spędzimy wieczór - Duriana. Nieco się kręci i - niestety - nieco śmierdzi... Cóż.

Po drodze mijamy jeszcze dwa zwierzęce okazy, których tak bardzo nam w dotychczasowej podróży brakowało - na oko półtorametrowe węże, które niektórym z nas będą się jeszcze ukazywały podczas niespokojnej nocy.

Docieramy z Durianem zmarznięci i głodni do Tuk - tuka. W głowie pojawia się szaleńczy pomysł - zjeść chama! Obieramy naszego przyjaciela ze skóry i po kilku podejściach stwierdzamy, że jego miękkie, budyniowate, nie do końca jednak miłe aromatyczne wnętrzności nie przypadają nam do gustu. Pod osłoną nocy pozbywamy się śmierdziela.


Droga powrotna do Medanu, z którego nazajutrz udamy się do Singapuru przebiega bezproblemowo. No, może poza jednym incydentem. Już w Medanie, zadowoleni, wsiadamy w skrupulatnie wybrany (czytaj godziwie wyceniony) środek transportu na lotnisko. Nawet aż tak się nie dziwimy, gdy dowiadujemy się, że w miejscu gdzie wysiedliśmy nie ma airporta - jest carefour! ... cóż - Indonezja :)

niedziela, 17 kwietnia 2011

W odwiedzinach u krewnych z lasu


Na Bali się wypoczywa, Jawę się zwiedza. Sumatra jest wielka i dzika. 3 razy większa niż Jawa. To szósta największa na świecie wyspa o populacji niewiele większej niż Polska. Przy swojej wielkości, ze swoim równikowym klimatem i spokojnym, rolniczym charakterem nie ma tu potrzeby na pośpiech i nowoczesną infrastrukturę. I to czuć. Tego chcemy! Podróżować, gnieść się w przepełnionych minibusach, śmierdzieć, ledwo chodzić. Słowem - żyć jak dzikusy! Jak najlepiej doświadczyć tubylczego sposobu bycia i zespolić się z naturą? Wziąć namiot i wbić się na kilka dni w dżunglę! Tak też robimy. 
Z Medanu transportujemy się zardzewiałym, przeciekającym, pełnym zaciekawionych lokalsów, pędzącym po 3 kategorii krętych drogach minibusem przy dźwiękach krajowych pop hitów. Jest klimat, jest przygoda. Po 10 godzinach morderczej jazdy docieramy nocą do oddalonego o jakieś 200 km Ketambe. Nieco się ogarniamy, gromadzimy energię i wraz z przewodnikiem (wypatrywaczem fauny i flory) i kucharzem wchodzimy w dziką dżunglę. Nie dochodzimy daleko, gdy atakują nas pierwsze pijawki. Yeah! Moja wpija się centralnie w splot słoneczny!? Następne już bardziej rozważnie wybierają słabe punkty, koncentrując się głównie na przegubach członków. Z radością brniemy przez krzaczory. Stawiamy bazę nad rzeczką i przystępujemy do głównego ataku na chowające się wśród koron drzew pomarańczowe mordy, wieńczące równie kolorowe owłosione korpusy. Nie jest łatwo. Bestie umiejętnie chowają się w gęstwinie, nieczęsto pałaszując, ubogie - o tej porze roku - w owoce, drzewa. Herman (nasz przewodnik) dzielnie maczetuje co bardziej zarośnięte ścieżki cierpliwie zamierając co jakiś czas i rozglądając się na boki. Zamieramy i my, w profesjonalnej, nasłuchująco-wypatrującej pozie. Gdy nieco już zaczynamy powątpiewać w sprawczą moc pozy, daleko w gęstwinie pojawia się to, na co tak liczyliśmy - orangutany! 
Dzikie, owłosione, zwinne małpy! Podekscytowani, nie zważając na przeszkody, udajemy się w pogoń za tymi rudymi francami. Spośród kilku (pięciu, może sześciu) sztuk wybieramy mamę z bobaskiem i idziemy ich śladami. Pościg nierówny, bo małpy zwinnie, choć niespieszne przeszkakują sobie pomiedzy drzewami wysoko ponad nami. W końcu jednak znajdujemy się zaledwie metry od tej uroczej pary, podziwiając grację, inteligencję i prawdziwą dzikość natury, zważając na ciskane w naszym kierunku co jakiś czas gałęzie. Ukontentowani z tego spotkania wracamy do bazy gdzie w tropikalnej zlewie szybko usypiamy.
Drugiego dnia ponownie penetrujemy okolicę, i znów mamy szczęście - wysoko nad nami dokazują rude kuleczki. Dodatkowo zaczyna wyglądać słońce. Zaczyna też lekko kropić. Odbijające kolory dżungli krople, w nieśmiale przebijających się przez gęste korony drzew promieniach słońca, wyglądają magicznie. Deszcz niestety się wzmaga i wygląda na to, że nadchodzi grad bo z coraz większym hałasem zaczynają spadać coraz to większe krople. O dziwo jednak to nie z chmury pada! Zadzierając głowy wysoko do góry widzimy bowiem nad sobą pomarańczową, łysą dupę orangutana, ciskającą na nas zgromadzonymi podczas śniadania fekaliami. Nie mamy jednak szczęścia i pociski lądują bezpiecznie na glebie :(
Tego samego dnia docieramy do wypływających do rzeki gorących źródeł, w których z radością nurzamy swe umęczone ale radosne ze spotkań z naturą członki. Szczęśliwi wracamy z dżungli do "cywilizacji". Kochamy Was małpki.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Jawajskie wyziewy

Eksplorację Jawy zaczynamy od Surabayi, drugiego po Jakarcie co do wielkości miasta Indonezji (ok. 3 mln mieszkańców). Całą Jawę zamieszkuje 200 milinów ludzi. Już przejazd po zatłoczonych, zaskuterzonych przedmieściach daje namiastkę ruchliwości i zatłoczenia tej wyspy.  Dziesiątki skuterów slalomują na centymetry między autami. Ludzie jak to w dużym mieście są tu bogatsi, na skuterach nie wożą już jak to na wsiach -które głównie do tej pory wizytowaliśmy - kur, worów z ryżem i całych kuchni. Ale widok niemowląt, monitorów czy butli z gazem jest tu częsty.  Trudne próby przebicia się do centrum miasta jeszcze dobitniej uzmysławiają nam, że zdecydowanie musimy przyswoić sobie kilka nowych zwrotów w języku bahajskim. W Surabayi nie zabawiamy na dłużej. Niestety mamy tylko 30-dniową wizę więc trzeba się streszczać. 
Kilkugodzinne oczekiwanie na nocny pociąg w rejony aktywnego (znowu i wciąż) wulkanu Bromo umilamy sobie kolacją w przystacyjnym warungu. Mie Goreng (kluchy z warzywami i mięskiem), szczególnie za złotówkę, w towarzystwie niekryjących zaciekawienia lokalsów smakuje wybornie. Stacja kolejowa nie ma się czego wstydzić. Już za bramkami stoi rozstawiona mini scena muzyczna, na której wkrótce pojawia się kapela grając światowe szlagiery. W poczekalni znajdują się fotele masażowe. Ponieważ masować umiemy się sami, na fotele nie siadamy. 
Siadamy natomiast w knajpce i spijamy relaksacyjną kawę. Po chwili dosiada się lokals z całkiem niezłym angielskim i opowiada mega historię swojej sporej rodziny a w szczególności jej polskiej części w postaci 70 letniej obecnie kobiety. W latach młodości kobieta owa poznała w Polsce Indonezyjczyka i zauroczona jego osobą popadła w ogromną, nieposkromioną, szaleńczą miłość, która nie cierpiała przeciwności losu i wbrew wszelkim konwenansom społecznym, obyczajowym i kulturowym miała się udać i być wieczna. Oboje zdecydowali, że w Polsce przyszłości nie ma i jedynym sposobem na kontynuowanie znajomości jest przeprowadzka do Indonezji. Ponieważ panicz miał coś wspólnego z marynarką, naturalnym sposobem wydało się przeszmuglowanie kobieciny statkiem. Największym problemem miał być załadunek. Jest na szczęście na to sposób. Wsadzić babę do zamykanego na kłódkę pudła! i po załadunku (już na statku) wypuścić. Kobieta w miłości swej ogromnej długo trenowała przed wyprawą. I tak pierwszego dnia wchodziła do metrosześciennego pudła na godzinę, drugiego na dwie. W reszcie czuła się w pudle na tyle wygodnie, że oboje postanowili  rozpocząć tę odważną akcję. Załadunek do pociągu jadącego na Jugosławię odbył się bez problemów. Pierwszy problem pojawił się, gdy kobieta próbowała otworzyć znalezioną w pudle butelkę Coca-Coli. Na swoje nieszczęście naiwna, głupia baba nie trenowała otwierania kapsli zębami więc nieco się przy tym poraniła. Pierwszy etap (podróż pociągiem) poza zakrwawioną wargą przebiegł jednak bez większych problemów. Problem pojawił się w Jugosławii, podczas załadunku na statek. Dźwig tak niefortunnie zabierał się za schwycenie pudła, że klapa się otworzyła a z pudła wyskoczyła przerażona baba. Na szczęście jakoś udało się wszystkich udobruchać i kobieta ostatecznie dotarła do Indonezji, gdzie spłodziła potomstwo i stała się legendą, o której pisano w gazetach. Taka historia!
My pociągiem do Probolinggo dojeżdżamy jak ludzie i, ku zdziwieniu dworcowych naganiaczy nie godzimy się na żaden z oferowanych przez nich hoteli. Wybieramy dworcową ławkę. Przeczekamy tu do rana, by za dnia transportować się do przywulkanicznej wioski Cemoro Lawang. Ach, jakże tęskniliśmy za tego typu sposobem nocowania! Po 3 rano megafony przydworcowych meczetów przypominają nam, że nie jesteśmy już na hinduskim Bali. Tu panuje Islam. Smutne, nie trzymające tonacji jęki i zawodzenia po około godzinie zaczynają powoli cichnąć i peronowa poczekalnia ponownie pogrąża się w spokojnym, przerywanym jedynie charkotami lokalsów i anonsującym pocągi spikerem oczekiwaniu na pociąg / w naszym przypadku świt. Wraz z pierwszymi promieniami słońca opuszczamy dworzec by wdać się w długą i irytującą walkę z kierowcami minibusów o godziwą stawkę transportu. Potwierdzamy to co o Probolinggo pisze Lonely Planet - naganiacze są tu chamscy, nieuczciwi i brak im szacunku dla innych ras. Lokalna "mafia" nie podwiezie obcego "bankomatu" za przynajmniej kilkukrotnie wyższą od standardowej cenę. Nawet transportem publicznym. Rekordowa oferta jaką usłyszeliśmy to 15 krotnie wyższa cena! Ludzie w mundurach potrafią bardzo przekonująco kłamać w oczy. Przykład: pomysł na przygodę - jechać do Bondowoso, zostawić gdzieś plecaki, wynająć skuter i jechać na jen Plateu - jakiś zajebisty wulkan. Idziesz na dworzec autobusowy, patrzysz na rozkład jazdy i zadowolony kierujesz się w stronę autobusów. Po drodze jednak obsługa dworca zapewnia cię, że autobusu do wymarzonej destynacji nie ma. Pytasz się kierowcy - uff, jest, już masz wsiadać, a na tabliczce napisane jak byk, że autobus jedzie gdzie indziej. Znajdujesz w końcu autobus taki jaki chcesz, stojący gdzieś na uboczu, ale wszyscy wokół mówią, że nie jedzie - a innych pasażerów brak. W końcu trafiasz na człowieka, który w końcu dobrze mówi po angielsku i rozumiejącym nasze troski tonem tłumaczy, że rozkładowi jazdy nie do końca można wierzyć, a tak czy siak, tam gdzie chcesz jechać skuteru białemu nie pożyczą bo dojazd na wulkan jest w tak fatalnym stanie, że bez wynajętego kierowcy się nie da. Ale zaprasza do swojego biura, gdzie już jako agent sprzedaje ci zajebistą ofertę. Normalnie mielibyśmy prawdopodobnego oszusta w dupie i dojechali pod wulkan na własną rękę wcześniej czy późnej. Ponieważ niestety Indonezja jest tak rozległa a czasu tak mało, wkurwieni godzimy się na ofertę rezygnując z marzenia. Niestety - coś za coś. Może taka jest specyfika podróżowania po Azji. Na pewno trzeba sporo czasu, spokoju i dystansu jak i zdrowego rozsądku by nie zatracić się w pyrrusowej walce z azjatycką (a może tylko indonezyjską?) turystyką. Mamy tylko nadzieję, że niewiele jest w Azji takich miejsc jak Probolinggo. Trochę nie możemy doczekać się Tajlandii, Laosu, Wietnamu i Kambodży, gdzie czas nie będzie nam narzucał stylu podróżowania. Bo ludzie nienaganiaczowi są tu przemili. Na Jawie wręcz, póki co, sami podchodzą, zagadują, są strasznie zaciekawieni i bardzo dużo się uśmiechają. Z takiego ich w naszym kierunku zachowania jesteśmy niezmiernie radzi.
 
Wraz z pokonywanymi kilometrami ochłaniamy. Wkraczamy bowiem w pokrytą białym chmurowym pyłem, czarnym wulkanicznym piaskiem(?), magiczną krainę - droga staje się coraz węższa, wioski dziksze. Mieszkańcy odgarniają łopatami osiadający wszędzie pył. Docieramy do Cemoro Lawang i po krótkim odpoczynku rekonansujemy Gunung Penanjakan, z którego roztacza się fantastyczny widok na Bromo, Batok (inny wulkan) i całą okolicę - niestety również aktywny, największy Semeru skrywa się w wulkanicznych wyziewach). Schodzimy po ciemku we mgle słuchając zawodzących psich skowytów i uważając na zeskuterzonych, nieoświetlonych (jak oni robią to w tej mgle!) dzikusów.

Poranek, ze względu na spore zachmurzenie, nie robi już na nas tak spektakularnego wrażenia. Miło gawędzimy z poznaną na szczycie, pierwszą w Indonezji, grupą Polaków. Tak pozytywnie nakręcają nas na  odwiedziny innego pięknego wulkanu, że zmieniamy trochę nasze plany i zamiast na zachód, jedziemy turystycznym busem, o którym było wyżej w rejony Ijen Plateu.

Znów jest pięknie. Pola ryżowe zamieniają się w plantacje kawy, droga staje się coraz bardziej kręta, wyboista, dzika. Miejscami bus jedzie tempem wolnospacerowym, pokonując każdy kamień na drodze z osobna. Poznani przez nas na szczycie Gunung Penanjakan Grzegorz, Ania, Paweł i Ewa podróżujący innym busem łapią na tej samej drodze gumę. Wygląda na to, że naciągacz nie do końca kłamał i choć nie zmieniamy zdania o nieuczciwych metodach marketingu agentów turystycznych to jadąc przez dżunglę stromą, wyboistą drogą chyba stwierdzamy, że jednak skuterem byśmy się tu wymęczyli.

Złość mija całkowicie, gdy po zaakomodowaniu do noclegowni i posiłku zanurzamy się w naturalnym gorącym źródle! Jeśli taka forma kąpieli nie robi na Was większego wrażenia zalecamy dwutygodniowe wyrzeczenie się z komfortu ciepłej wody - źródlana kąpiel zmasakruje Wasze zmysły.

Pobudka o 3.30 i ruszamy na wulkan. Nie ma to jak godzinna stroma wspinaczka o poranku. Po drodze mijamy skaczące po drzewach gibony. Kawah Ijen słynie z bogatych złóż siarki, która śmierdzącymi, gryzącymi gardła, żółtymi podmuchami bucha z wnętrza ziemi. We wnętrzu krateru ,w kłębach siarki, chronieni jedynie przez zaciskane w zębach chusty (maski ochronne za drogie) indonezyjscy górnicy łupią swymi dzidami w osadzającą się rudę, pakują do koszy i po stromych, niebezpiecznych nawet dla idącego na lekko turysty stokach znoszą ją na swych barkach do podnóża góry. Zero automatyzmu, wszystko tzw. ręcami. Za kilogram siarki dostają 500 Rupii, czyli ok. 15 groszy. Mając za sobą pewne doświadczenie  w dźwiganiu ciężkich przedmiotów nie byłbym sobą, nie zmierzywszy się z wypakowanymi rudami siarki koszami na pałąku. Bracie!, możesz być ze mnie dumny. Za którymś razem udało mi się na kilka sekund podnieść blisko stukilogramowy ładunek. Indonezjanie wykonują w ciągu dziennej, 6 godzinnej zmiany średnio 2 kursy góra-dół znosząc dziennie około 180 kg siarki. Zarabiają około 30 zł dziennie. Całkiem nieźle, ale jakim kosztem. Mega szacun (i pozdro)! Paradoksalnie najstarszy pracujący siarkarz ma 70 lat. Pewnie zieje ogniem jak smok.

Wystarczy już jawajskiej natury. Pora na kulturę. Kierunek Yogyakarta. 700 tysięczne miasto, centrum kulturalne Jawy, taki większy balijski Ubud. Łączy w sobie jestestwo nowoczesnego, sporego miasta i tradycję starych czasów. Zostajemy tu na kilka dni, przeciskając się między wąskimi uliczkami, straganami, stołując się w niezliczonych warungach i obserwując życie. 
Wypożyczamy skuter i jedziemy do jednego z największych południowo-azjatyckich cudów architektury - Borobuduru, gdzie wśród niezliczonych "Hello mister! Photo, photo!" podziwiamy zbudowaną z 2 milionów kamiennych bloków buddyjską świątynię. Wielka stupa prezentuje się dobrze zarówno z odległości, jak i z bliska, gdy można podziwiać misternie wyrzeźbione kamienie przedstawiające buddyjską wizję kosmosu - od codziennego życia, nagradzanego bądź karanego progresywną, bądź regresywną reinkarnacją aż po wizje nirwany. 

Zwiedzamy też pałac urzędującego wciąż w Yogyakarcie sułtana. Liznąwszy co nieco kultury, wypoczywamy i gromadzimy energię przed następną destynacją - dziką Sumatrą, gdzie mamy nadzieję dać upust naszym eksploratorskim zapędom.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Banany i inne kokosy

Po 4 godzinach na promie, kilku następnych w jednym busie, potem drugim i na łodzi, wreszcie trafiamy na Gili Air - jedną z trzech maleńkich wysepek należących do równie maleńkiego archipelagu Gili Islands zlokalizowanego w okolicach Lombok. No cóż, jest to bardzo rajska wysepka, jakich pewnie wiele w Indonezji - plaże, palmy, kokosy i inne rajskie atrybuty. Rafa koralowa zaledwie kilka metrów od brzegu, a w niej przestraszne żółwie morkie, rekiny i inne równie morskie potwory. Mamy tu spędzić kilka błogich dni, by się wreszcie pożądnie wymoczyć i wyrównać opaleniznę. Wysepka jest naprawdę bardzo mała. Obchodzimy ją wzdłuż, wszerz i wokół. Nie ma tu samochodów, motorów, ani skuterów - głównego Azjatyckiego środka lokomocji. Ruch tylko pieszy, ewentualnie rowerowy lub konny. 

W ogóle nie ma tu wielu rzeczy - brak urzędów, poczty, marketów, nie ma policji. Bywają też problemy z prądem, po przeciążeniu cała wyspa pogrąża się w ciemności. Ot kilka małych sklepików, domki i restauracje dla turystów, parę klubów nurkowych, a w środku tubylcza wioska z całym tym swoim wiejskim folklorem typu krowy, kozy, kury. Świń brak, bo to już Muzułmanie. Mieszkańcy wioski (jakieś 1200 os) są wyjątkowo wyluzowani, zwłaszcza męska część populacji - styl ala marley, witają nas - "Hallo my brother 'n sister!". Swoją zasługę w zbytnim tubylczym rozluzowaniu ma niewątpliwie pewne magiczne połączenie magicznych grzybków z brakiem instytucji pilnującej porządku. W Indonezji za dragi grozi kara śmierci, więc Gili Islands stało się azylem dla tych co bardziej zdeterminowanych i zhedonizowanych lokalnych grzybiarzy oraz hodowców różnych roślin.  W odróżnieniu do Bali, gdzie najczęściej słyszane na ulicy nawoływania  to - taxi!, transport!, massage!, cheap price!,  tu słyszymy najczęściej - ticket to the moon! ;) , marihuana!, magic mashrooms!, happy hour! My po księżycu nie chodzimy ale i tak jest rajsko!
Mimo ogólnego spowolnenia jakie panuje na wyspie, czas upływa nam tu bardzo szybko, choć zdawać by się mogło, że nie robimy nic. Rano budzi nas pianie koguta, kąpiemy się w słonej wodzie (ze studni), idziemy na plaże, gdzie leżymy, pływamy, snorklujemy, znów leżymy, pływamy i snorklujemy... Rafa giliska bogata jest w zwierzynę, mnóstwo różniastych rybek akwariowych i nieakwariowych. Są tu żółwie morskie!! 
Codziennie, póki co, widzimy jednego. Wczoraj tylko dotykaliśmy i goniliśmy biedaka, na jego nieszczęście nie jest to zbyt szybkie zwierze. Dziś odważniej, nastąpiła nieudolna próba odwrócenia żółwia do góry brzuchem. Próba zakończona zmianą kierunku płynięcia żółwia i pewnie lekkim jego oburzeniem. A wieczorem widzimy chyba rekina znowu,tym razem nie będąc w wodzie, ale z brzegu obserwujemy jak z tafli wynurza się czarny trójkącik i przemieszcza w zdecydowanie za szybkim jak na zwykłą rybę tempie.
Po 3 beztroskich dniach na Gili Air przenosimy sie na Gli Trawangan - tą bardziej imprezową części maleńkiego archiepeloagu. Tu spędzamy dzień zwyczajnie się biczując, a wieczorem nawadniając. Jutro na Lombok.
A czym się żywimy tutaj? Po Australijskim tuńczyku przyszła pora na naleśniki bananowe 2x dziennie - na śnadanie i kolację, na obiad typowo azjatycki ryż lub makaron z jakimś tam kurczakiem zwany tutaj nasi gorengiem. A niekiedy dla odmiany - w zależności od szczęscia - banany prosto z palmy albo kososy.


Znowu ładujemy się na łódz  i na Lombok, gdzie bazujemy w nadmorsko-oceanicznym mieście Sengigi, gdzie spędzamy noc. Na Lomboku czujemy się obserwowani przez dosłownie każde azjatyckie oczy. Dzieci przerywają zabawę, dorośli pracę, rozmowę i wszystko inne, by odwrócić się w naszym kierunku i móc w sposób niezakłócony obserwować każdy nasz ruch. Starzy i młodzi przysiadają się do nas - a skąd my? a czy się podoba? jak na imię? dokąd dalej? Opowiadają też o sobie - o żonach, rodznach, problemach, pracy. O dziwo nie chcą nam nic sprzedać. Młodzież robi sobie z nami zdjęcia, wszyscy razem potem każdy z osobna. Wow!