czwartek, 26 maja 2011

Przez lądy i wody


Żegnamy już Kambodżę i ładujemy się na łódź, by brązową powłoką Mekongu spłynąć z prądem prosto w granice Wietnamu. Rzeka wypluwa nas w rybackiej mieścinie Chau Doc, gdzie restauracje i hotele unoszą się na wodzie (my wraz z nimi), a  tubylcze domy wzbijają są na długich wystających z wody palach. 

Pod owymi domami często znajdują się hodowle niezliczonych ilości ryb, które potem zjadacie w postaci fileta. Rybi biznes się tu naprawdę opłaca. Przeciętny hodowca potrafi upchnąć jakieś 60 tys. małych rybek na kilkumetrowosześciennej powierzchni - wszystko pod własną zwykle nie za dużą chałupą - by po 6 miesiącach sprzedać każdą wyrośniętą sztukę za dolara do fabryki. Mimo sporych ubytków w początkowym rybim nakładzie (część umiera z przeżarcia albo pada ofiarą podtruć ze strony zazdrosnych sąsiadów), to generalnie jednak nie mają źle ci tutejsi Wietnamscy krezusi.
Dolina Mekongu to również ryżowe megazaplecze świata, więc i lokalni rolnicy mają co do michy włożyć. Biedy póki co nie widać, ale babki, częściej niż w Kambodży, przechadzają się po ulicach w piżamach. Mózg podpowiada więc - obalając tym samym lekkomyślne posądy Merfiego o niechlujność kambodżańskich kobiet - że to jednak taka tutejsza specyficzna moda. 




Z dziką radością odkrywcy wbijamy się w nawodne "dzielnice" miasteczka, składające się z nieźle już podziurawionych, wąskich przybrzeżnych pomostów, oraz wciśniętych ciasno w siebie wokółpomostowych domostw. Salony same zapraszają nas do środka, a brak ścian w miejscu potencjalnych drzwi zdaje się nie być jedynym tego powodem. Kładki są naprawdę wąskie i by nie patrzeć musielibyśmy zamknąć oczy. Wciskamy więc głowy, zaglądamy gdzie się da, nie bacząc już na rady LonelyPlanet o szanowaniu prywatności mieszkańców. Mieszkańcy jednak zdają się cieszyć naszą nieproszoną obecnością i jak zwykle coś tam po swojemu nawołują, dzieci machają. Grupa miejscowych chłopaków częstuje nawet miejscową wódą. 




Przemieszczamy się dalej wzdłuż rzeki, do Can Tho, gdzie życie na Mekongu jeszcze bardziej się manifestuje. Wodne markety ściągają co rano tłumy miejscowych handlarzy, którzy pakują się na barki ze swoim towarem i całymi dniami dobijają mniejszych i większych targów. W szczytowych sezonach handlowych rzeka zamienia się w wielki bazar mieniący się wszystkimi kolorami owoców i kwiatów.


Docieramy do Sajgonu (Ho Chi Minh City mówiąc nowocześnie), gdzie po prostu czas spędzamy na łażeniu. Przekonujemy się jednak, że chodzenie po Sajgonie prostą czynnością nie jest, a wyczynem często wręcz ekstremalnym. Powód - zwykła konieczność przekraczania ulicy. Zasada ruchu jest tu prosta - kto większy i szybszy, ten lepszy. 
Pieszy zatem, jako najmniejsze i najwolniejsze ogniwo, nie istnieje, a białe paski na jezdni znane w Europie jako oznaczenie przejścia dla pieszych, są naprawdę interesującą, ale niestety zbędną tu zupełnie ozdobą. 
Wielkie rondo w środku miasta , bez sygnalizacji oczywiście, to chyba największa przeszkoda. Ponoć 1 na 20 przejść kończy się tu wypadkiem. Przechodzimy, ale 2 motory ledwo nas zauważają, w ostatniej chwili mijając w centymetrowej odległości. Adrenalina nie opuszcza nas do końca. Ruch nigdy nie ustaje, a my musimy przecież poruszać się do przodu. Podejmujemy więc ryzyko za ryzykiem, po cichu licząc, że nie rozjadą nas ci wszyscy szaleńcy.
 
Na koniec tej całej wędrówki zdobywamy się na drobinę luksusu. Wjeżdżamy do baru na 23 piętrze Sheratona, by o zachodzie słońca spijać drinki w happy hour:). Widoki na Sajgon oto podziwiajcie: 


 


czwartek, 19 maja 2011

Piętno przeszłości piętą przyszłości


Wlokąc się po świecie napotkaliśmy już po drodze niemało miejsc, w których pokusa zostania na dłużej była wielka. Zawsze jednak to coś pchało nas dalej nie dając spokoju i wytchnienia. Poza oczywistym, ograniczonym limitem czasowym, pragnieniem poznania tego co obce i nieznane, niestety nierzadko również był to ascetyczny budżet dzienny i pewne niewyplenialne - jak się okazuje - nawyki. W końcu znaleźliśmy jednak zakątek z którego wyjątkowo nie chce nam się ruszyć dalej. Mamy tu wszystko, bez czego jednak... było ciężko. Wi-fi za darmochę w hotelu 2$ per persona o zaskakująco dobrym standardzie i bro za 0,5 dolara. 
Siem Reap to miasteczko odwiedzane przez turystów dla usytuowanego w pobliżu kompleksu ruin zamierzchłej cywilizacji Khmerów - Angkor. I choć wstępny research nie nastrajał nas do tego miasta pozytywnie (komercja, ceny zwiedzania ruin, których nie kochamy, masy turystów), znaleźliśmy na nie sposób - zardzewiałe, skrzypiące, uciskające pośladki, ale klimatyczne rowery za dolara (dolar tu jest główną walutą), które obok solidnego zmęczenia dały nam dużo frajdy z nieskrępowanej eksploracji. To nasz pierwszy postój w Kambodży - kraju biednym, skorumpowanym i zaminowanym. 
Korupcja pokazuje swoje oblicze już przed granicą. Tajski tuk-tuk wysadza nas przed urzędem imigracyjnym gdzie przekazuje nas w ręce przyjaznych, anglojęzycznych urzędników wizowych, których pomoc ma być niezbędna przy procesie wyrabiania wiz. Nasze zahartowane zdrowe rozsądki nakazują nam jednak za usługi urzędników grzecznie podziękować. Docieramy do prawdziwego okienka wizowego, gdzie prawdziwi urzędnicy wizowi witają nas uprzejmym wyciągnięciem ręki po zawartość naszego portfela uwzględniając dodatkowe bonusy za pieczątki i zdjęcia. Ryzykujemy ponownie, pokazując grzecznie palcem na wiszącą nad ich głowami tabliczkę "Visa on arrival - 20$". Na szczęście odpuszczają. Do Siem Reap jedziemy autobusem i choć o tym czytaliśmy to i tak dajemy się wkręcić w niewinne oszustwo autobusowe. Doświadczeni przez życie zawczasu upewniamy się gdzie autobus jedzie, cierpliwie pytamy, pokazujemy mapę i chociaż widzimy, że nas rozumieją i trwogi nasze umniejszają, to jednak niespecjalnie się dziwimy, gdy autobus wysadza nas (i 15 innych turystów) na obrzeżach miasta, dając zarobić  lokalnym tuk-tukowcom. Że są względnie tani i mieszkają w biednym kraju, afery nie robimy.
 

Zespół świątynny Angkora jest naprawdę spory. Zabytkowy kompleks miejski Imperium Khmerów obejmuje mnóstwo mniej lub bardziej rozsianych po okolicy świątyń. To jak państwo w państwie. 1000 lat temu każdy z zespołów świątynnych tworzył oddzielne miasto. Angkor Wat to tylko jeden z nich i, choć najbardziej rozpoznawalny, wg nas wcale nie najbardziej spektakularny. Wrażenie zrobiły na nas głównie porośnięte wielgachnymi korzeniami drzew, tajemnicze, magiczne świątynie Ta Prohm i Banteay Kdei oraz uśmiechające się do nas w zielonkawej poświacie wielkie, poszargane przez czas i wojny, twarze buddy w świątyni Bayon. W ścianach ruin wyryte jest codzienne i niecodzienne życie ludu tamtych czasów. Będąc ignorantami zabytkowymi musimy przyznać, że miło spędziliśmy czas tutaj wyobrażając sobie rzeczy dziejące się jakieś 1000 lat temu pośród tych właśnie ścian, gdzie waleczni Kmerowscy mnisi sprzed wieków uprawiali swe medytacje. Przypominamy sobie też Angelinę wyginającą się wśród tychże samych murów w swej lateksowej wersji sprzed kilkunastu może lat.



Z drogi za bardzo nie skręcamy, bo po wizycie w muzeum min wiemy już ile jeszcze tu tego jest, o czym również przypominają napotykani na drodze beznożni żebracy lub bezręczni grajkowie. Na oczyszczenie Kambodży z min trzeba jeszcze niestety długo poczekać, choć w porównaniu do sytuacji sprzed kilku lat min /ofiar jest znacznie mniej a mieszkańcy oczyszczanych sukcesywnie wiosek śpią spokojniej.
 
Z Siem Reap ruszamy do stolicy - zamieszkałego przez około 2 mln mieszkańców, jednego z nielicznych dużych miast - Phnom Penh. 
 
Kambodża to kraj rolniczy, zdewastowany toczonymi się na jego terenie wojnami wietnamskimi i domowymi. Na wskutek okrutnej polityki Czerwonych Khmerów, którzy kierowani nieprawdziwymi przesłankami o drastycznej, wyniszczonej wojną wietnamską sytuacji głodowej, wprowadzili w 1975 tzw. "Rok zero" wysiedlając ludność z miast na tereny wiejskie (obecnie tylko około 13% ludności mieszka w miastach). Intelektualistów eksterminowano. Szacuje się, że  podczas rządów Kampuczy zginęło 1-3 mln obywateli.
 
Pomimo autentycznej ludzkiej życzliwości w Phnom Penh widać tą biedę i duch tragicznych, rozgrywających się tu jeszcze kilkanaście lat temu scen. Widać tu też spore dysproporcje. Wśród tysięcy skuterów suną wolno wielkie SUVy i inne Lexusy. Piękne świątynie do złudzenia przypominają te znajdujące się w Bangkoku. 
Ale większość miasta to brudne uliczki i wielkie targowiska, gdzie ludzie sprzedają wszystko, kroją surowe mięso, oprawiają ryby, wyciskają sok z bambusa a nawet się strzygą. Na ulicy dzieci sprzedają smażone robaki (przez lata ważny składnik diety wypędzonych z miast Khmerów), kobiety w piżamach chodzą wśród turystów sprzedając zerwane gdzieś naprędce kwiaty, a na progu muzeów zagłady jednonożni żebracy wyciągają rękę po datki. Smutek. Zwiedzamy więzienie Tuol Sleng, gdzie katowano intelektualistów i leżące za miastem pola śmierci, gdzie szczędząc kule pałowano, szpadlowano czy po prostu bito na śmierć. Mając swój Oświęcim (w którym niestety jeszcze nie byliśmy) czujemy te klimaty. Fakt, że takie rzeczy działy się tak niedawno i to z rąk współobywateli, przeraża. Smutne jest też to, że poza ministrem Czerwonych Khmerów (Pol Potem), który zmarł większość procesów głównodowodzących z tego czasu wciąż czeka na końcowe rozstrzygnięcie.

Niemniej jednak Kambodża zdaje się stawać pomału na nogi, z sięgającym dwucyfrowych wartości przyrostem gospodarczym. Głównym problemem zdaje się być wciąż tolerowana przez władze korupcja i brak wykształconych, chętnych do zmian obywateli. Analfabetyzm na poziomie 65% i średnia długość życia 57 lat plasuje ten kraj wśród najbiedniejszych na świecie. Trzymamy mocno kciuki za Kambodżę bo to piękny kraj wspaniałych ludzi i niesamowitych zabytków. 


sobota, 14 maja 2011

Tajskie formacje


W Tajlandii byliśmy już rok temu na naszej podróży poślubnej. To tu, na otoczonej pomarańczowymi wapiennymi klifami i szafirową wodą plaży jednego z romantycznych wieczorów zrodził się w głowach zalążek planu obecnej podróży. Bez konkretów, zarysów, ale właśnie tu stwierdziliśmy, że jeśli nie wyrwiemy się z ojczyzny na trochę dłuższą wyprawę, będziemy czuli niedosyt - gorycz nieziszczonego marzenia. Dlatego gdy tylko ustaliliśmy, że kraj Tajów będzie na trasie naszej podróży wiedzieliśmy, że musimy zawitać  ponownie w te iście rajskie rejony. Tym razem dodatkowym bodźcem były idealna, bezdeszczowa pogoda i mniej napięty grafik, umożliwiający połowie naszej ekipy poświęcić się co nieco aktywności, z której chyba najbardziej znany jest półwysep Phra Nang w okolicach Krabi - wspinaczce!
Na Tonsai Beach, jedną z trzech (czterech - zależy jak liczyć) plaż zasłoniętych wysokimi wapiennymi skałami docieramy jedynym możliwym środkiem transportu - tzw. longboatem - długą łodzią napędzaną głośną i dymiącą śrubą umiejscowioną na  kilkumetrowym drągu. Tonsai to mekka wspinaczy z całego świata. Ciężko tu spotkać kogoś kto mniej lub bardziej nie był by ze wspinaczką związany. Plaża jest pełna względnie tanich bugalowów, a w rastafariańskich knajpach wieczorami przesiadują zadreadowani climbersi, sączący leniwie po aktywnym dniu pyszne bananowe szejki przy dźwiękach Bobowych przebojów. Są też slack-liny, czyli rozciągnięte między drzewami liny do ćwiczenia równowagi, koncentracji tudzież po prostu do uskuteczniania semi-aktywnego wypoczynku. Ponieważ lubimy wtapiać się w miejscowe klimaty trzeba było wszystkiego spróbować na własnej skórze. 
Zamieszkujemy zatem w bungalowie, niektórzy z nas co nieco się zadreadowują i poświęcamy się wspinaczce. Skała naturalnie, jak można się spodziewać, jest przedniej maści, ze wszelkimi możliwymi do wyobrażenia formacjami. Klamy w przewieszeniu, krawądki na pionach, tufy, odciągi, oblaki, dwójki w plecy. I konkretne stalaktyty. Wszystko to dotykam. Zapinam na każdym możliwym chwycie pozbawione kondycji palce. Ech. 2 miesiące przerwy robi swoje, więc dni restowych jest siłą rzeczy więcej niż mniej. To dobrze. Mamy czas na przednie biczowanie, czytanie, jedzenie. Jednego z leniwych dni wybieramy się na ukrytą w dżungli lagunę. Nie jest to może filmowa, słoneczna, niebieska laguna, ale poprzez swą prawdziwą dzikość i usytuowanie na trudno dostępnym wzgórzu, wymagającym solidnej wspinaczki, jest piękna.

Minus plaży Tonsai to niewątpliwie nieatrakcyjne, mulisto-kamieniste dno, sprawiające, że kąpiel tu nie należy do miłych. Ale wystarczy wyczekać na 2 razy dziennie występujący odpływy, by po dwóch kwadransach znaleźć się na pięknej, piaszczystej, rajskiej plaży. To tu kręcone były przygody agenta Jej Królewskiej Mości.

Lubimy to miejsce i po tygodniu wcale nie czujemy ogromnej potrzeby ruszenia dalej. Jedziemy jednak do Bangkoku, gdzie mamy nadzieję załatwić sobie wizy do Wietnamu.
Wiz do Wietnamu jednak w Bangkoku nie załatwiamy. Drogo i długo. Zrobimy to w Phnom Penh (Kambodża). Jednak od razu z prawie 8 milionowej stolicy Tajlandii nie wyjeżdzamy. Choć co nieco zaznaliśmy już tego miasta rok temu i, po Indonezji chaos Bangkoku nie robi na nas takiego wrażenia, zatrzymujemy się na moment ponownie w najbardziej backpakerskiej dzielnicy miasta - okolicach Khao San Road. Za dnia przeciskamy się przez te szersze, rozświetlone, tętniące życiem, jak i węższe, pachnące (no może nie zawsze) przyprawami ulice China Town. Kupić tradycyjnie dla China Townów można tu wszystko, przy czym wykształciła się tu swego rodzaju specjalizacja. 20 sklepów muzycznych pod rząd, potem sklepy z kosiarkami, następnie cięższe sprzęty - tokarki, prasy, silniki, dźwigi. Są nawet sklepy z bronią i miotłami. Oczywiście wszędzie mnóstwo warungów i przydrożnych bód z jadłem niewiadomego pochodzenia. Gdy jednego z następnych dni będziemy się tędy przechadzać niemal o świcie w drodze na pociąg do wschodniej granicy będziemy mijać śpiących na ulicach mieszkańców. Z plakatów patrzą na nas ubrani w mundury wojskowe ministrowie reklamujący kamery przemysłowe CCTV, czy inne odkurzacze. Z ozłoconych framugami zdjęć patrzą też na nas przedstawiciele rodziny królewskiej, wraz z jej najmłodszymi, siedzącymi jeszcze w wózkach przedstawicielami.  Jest też w Bangkoku naturalnie od groma świątyń, których jednak nie zwiedzamy, bo już się nam nie chce oglądać tego przepychu złota i przeróżnych pozycji Buddy ;) W Bangkoku chaos ulicy współgra wyśmienicie z przepychem, religią, zorganizowaniem. Metro do złudzenia przypomina to singapurskie.

Jednego z wieczorów spotykamy na Khao San argentyńską parę podróżującą od 9 lat po świecie na motocyklu! Szok. Szacun naturalnie spory, choć poprzez swą niekwestionowaną kontrowersję, trochę niepojęty. Naturalnie od razu przypomniał nam się jeden z gdyńskich pomiotów - Jędrek, który ze swoją żoną również w podobnym czasie co my wyruszyli w drogę dookoła świata. Tyle że, jak Argentyńczycy, na motocyklu. Pozdrawiamy!
Do Bangkoku chcieliśmy wrócić jeszcze z jednego powodu - dla masażu. I choć wiele miejsc na mapie naszej podróży prawdopodobnie oferuje lepsze zabiegi, to z sentymentu wstrzymywaliśmy nasze umęczone członki na masaż właśnie tu. I dobrze zrobiliśmy. Za 2x10 złotych nasze obolałe korpusy były świadkami prawdziwej uczty. Festiwal ścisków, ugnieceń, zgniatań i innych wykrzywień, przy spazmatycznych, choć wymuszonych dobrym smakiem - bezgłośnych jękach trwał ku uciesze naszych ciał. Po takim zabiegu jesteśmy gotowi do ruszenia w dalszą tułaczkę po świecie.
To, co lubimy w Tajlandii to także przepyszne jedzenie. Nie wyobrażamy sobie, by czerwone, zielone i żółte curry mogły by nam się znudzić. Niestety nigdzie na świecie do tej pory takiego nie jedliśmy. Na szczęście mają tu także uwielbiane przez nas od Indonezji, choć już nie tak dobre, naleśniki bananowe! Nie mają natomiast równie uwielbianych kaw z zagęszczonym mlekiem :( Ach, w naszych nostalgicznych uniesieniach nie możemy sobie wyobrazić naszej popowrotnej diety. Naleśniki bananowe + kawa z zagęszczanym mlekiem chyba nie szybko się nam znudzą.


czwartek, 5 maja 2011

Para lumpów w Kuala Lumpur

Malezja. Znowu nie byliśmy pewni czego się spodziewać. Co naturalne i co w podróżowaniu miłe. Spodziewaliśmy się chyba czegoś na miarę Indonezji. W końcu podobnie się nazywa. Malezja, przynajmniej kontynentalna (niestety Borneo musimy zostawić sobie na następny raz :)) wydaje się krajem dużo łatwiejszym do podróżowania. Da się tutaj często dogadać po angielsku. Prawdopodobnie nasze mniemanie o kraju zmieniłoby się  nieco, gdyby dane nam było pojechać w te nieco rzadziej odwiedzane, dziksze zakątki. Ponieważ chcemy się skoncentrować na penetracji krajów położonych nieco bardziej na północ - głównie Wietnamie - podróż po Malezji ograniczamy jednak zaledwie do dwóch destynacji.

Z Singapuru transportujemy się bezpośrednio do Kuala Lumpur. Autobus jest aż zbyt wygodny, albo ma po prostu zużyte amortyzatory. Fotele są za to olbrzymie, regulowane. Bardzo miła odmiana po autobusach indonezyjskich. Następne autobusy, którymi dane nam będzie w tym kraju jeździć również się różnią. Przede wszystkim są dużo mniej ładowne. Ludzi tu na dach nie wsadzają. W środku nie można palić. To duuża zmiana, bo w Indonezji połowa autobusu paliła, kiepując na podłogę. Jak ktoś chce wysiąść to już nie krzyczy / stuka czymś metalowym w nadwozie ino grzeczne wciska przycisk stop. Dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że taki transport bardziej nam się podoba :). Jest inaczej - kulturalniej. Po prostu kraj lepiej rozwinięty - ba - całkiem nieźle rozwinięty. Na polach rolnicy nie karczują ryżu sierpami i nie orają bawołami tudzież innymi zwierzętami zaprzęgowymi. Tu często mają już traktory. Mieszkańcy mijanych wiosek już mniej - choć nadal - ciekawie się nam przyglądają. Ale nie sikają już na oczach wszystkich do przydrożnego rowu. Jest kultura. Najbadziej różni się chyba mentalność ludzi. Zdają się mieć inne / uczciwsze / życzliwsze nastawienie do innych ras. Nikt nie zaoferował nam nieuczciwej, kilkukrotnie zawyżonej ceny, z którą nie można się kłócić. O ile ceny podawane przez Lonely Planet w przypadku rok temu wydanego przewodnika po Indonezji były dużo wyższe, w Malezji do tej pory ceny są identyczne. Poza targowiskami w zasadzie nie występuje tu zjawisko negocjacji cenowej. A ceny są bardzo podobne, może trochę, niewiele wyższe niż Indonezyjskie.
Tak więc lądujemy W Kuala Lumpur, gdzie już na progu wita nas nowy, ładny, nowoczesny dworzec autobusowy. Mieszkamy w Chinatown, tuż nad "restauracją", której jednym z kluczowych dań są żaby i tuż obok targowiska, na którym można znaleźć wyroby czołowych projektakntów mody za bardzo przystępną cenę. Po Singapurze zwalniamy tempo i spokojnie przechadzamy się po mieście. Jest ładnie. Oglądamy architekturę i raczymy się lokalnymi specjałami (w końcu mięso tutaj jest pysznym kurczaczkiem a nie, tak jak w Indonezji kością / ścięgnem czy kto tam wie czym lub głową ryby). Podczas naszych wędrówek spotykamy stopożerne ryby, za którymi - po naszej zeszłorocznej wizycie w Tajlandii - tak tęskniliśmy! Jesteśmy dla rybek baardzo szczodrzy i dajemy im się naskubać do woli. Początkowe, trudne do wytrzymania, łaskotanie przeradza się w prawdziwą ucztę. Dla nas ucztę zmysłów, dla ryb - wiadomo. Naturalnie oglądamy też wizytówkę Kuala Lumpur, czyli Petronas Towers. Rzeczywiście są wielkie a po zmroku pięknie się rozświetlają.
Prada i Louis Vuitton za jedyne 70 zeta.
 

Choć piękne, zielone Kuala Lumpur bardzo nam się podoba, jednogłośnie stwierdzamy, że to jednak nowoczesny, rozmyślnie zaplanowany Singapur wywarł na nas dużo większe wrażenie. Nacieszywszy oczy stolicą ruszamy w stronę granicy z Tajlandią. Hola hola jednak, nie tak szybko. Nie opuścimy Malezji nie nurzając się w bajecznie kolorowych wodach, kontemplując rajską naturę! Dlatego udajemy się na wyspy Perhentian, a konkretniej na mniejszą z nich - Kecil. 
Tu śpimy na dziko na romantycznej plaży Adam i Ewa, gdzie w towarzystwie wielkiej jaszczury podziwiamy piękne zachody słońca, siedzimy przy ognisku a rano, po wyjściu z namiotu wskakujemy do ciepłej wody. Jest miło. Sporo też snorkujemy. Widzimy dwa wielkie (ok. 1,2m) żółwie, cztery podobnej wielkości rekiny!, wielką rybę i niezliczoną ilość kolorowych, wesołych rybek. Jest przyjemnie, ale widać, że piękna rafa umiera. Sporo turystów bestialsko stąpa po zatopionych w wodzie koralach, przyczyniając się do ich obumierania. Jesteśmy oburzeni.


Koniec plażowania, koniec Malezji. Jest pięknie, ale przed nami misja podróży na północ. Cel - Tajlandia. Malezja jednak nie chce nas tak szybko pożegnać. Pierwsze podejście przekroczenia granicy nie udaje się. Powód - nie dają wizy on arrival. Musimy zawracać i próbować ponownie na zachodnim wybrzeżu. Może to i dobrze - choć tracimy cały dzień na transport to jednak wizja przekraczania granicy w strefie ogarniętej od kilku lat wojną domową nieco nas stresowała. Może to znak. Zawracamy zatem  z powrotem do Malezji. Netowanie w Mc Donaldzie w Kota Bahru dostarcza dodatkowych wrażeń za sprawą transmitowanego na telebimie finału Open India w badbingtonie między Malezyjczykiem a Duńczykiem. Wszyscy patrzą na ekran - patrzymy i my, co jakiś czas z dumą zerkając jedni na drugich. Pojedynek o dziwo okazuje się bardzo wyrównany, ale Malezyjczyk (Lee) giba się jednak nieco lepiej i ku uciesze lokalsów triumfuje nad białym najeźdzcą.
Drugie podejście do przekroczenia granicy okazuje się się nie mniej stresujące. Dostaniemy wizę czy nie? Szybka akcja w biegu w klapkach - ATM, kantor, papiery, 8 pieczątek i wizy są - jesteśmy w Tajlandii. Jeszcze tylko jakieś 8 godzin jazdy i będziemy w raju.