wtorek, 9 sierpnia 2011

Live fast, love hard

Nasza podróż dobiegła końca. Będąc dalekim od prób ostatecznych podsumowań, w tym ostatnim poście spróbujemy rzucić światło na pewne luźne, otwarte, niejednoznaczne kwestie, które w naszych wieczornych dyskusjach nabrały pewnego klarowniejszego, bądź zaskakującego wymiaru.

Na wstępie pragniemy zwrócić uwagę na fakt, że jeśli komuś abstrakcyjna i odważna wydaje się myśl rzucenia dotychczasowego życia i udania się w niemalże roczną podróż dookoła świata, to musi on wiedzieć, że wygląda to trochę inaczej. Również dla nas pomysł tak długiego podróżowania wydawał się dość niestandardowy. Podczas wojaży spotkaliśmy jednak wielu innych, wielomiesięcznych podróżników i okazało się, że koncepcja rocznej przerwy głównie w krajach wysokorozwiniętych nie jest niczym nowym ani czymś nadmiernie oryginalnym. Wrażenie na nas robią tak naprawdę podróżnicy kilku / wieloletni. I choć (uspokajamy) byśmy tak jednak nie do końca chcieli / potrafili to jednak dopiero w takim horyzoncie czasowym można mówić o prawdziwej, spokojnej, poznawczej podróży. My raczej zwiedzaliśmy, choć starliśmy się to robić w sposób nieszablonowy, uciekając jak najczęściej się dało z utartych szlaków. Niestety rok na świat to zdecydowanie za mało.
 
Ale i tak dużo :) W ciągu podróży doświadczasz wszystkiego dużo bardziej, szybciej i intensywniej. Ciśnie się na usta ulubiona piosenka naszego tripa amerykańskiego "Live fast, love hard, die young and leave a beautiful memory" I nie do końca chodzi o przemieszczanie się, zwiedzanie, widzenie nowych, nieznanych rzeczy. Bardziej chodzi o doświadczanie rzeczywistości innej niż wyobrażana. O konfrontację wyobrażeń, stereotypów z rzeczywistością i jako skutek - poszerzanie horyzontów. Przykładowo, Azja chyba wciąż kojarzy się wielu jako niebezpieczna i dzika. My się dziwimy - jak można tych niewielkich, przyjaznych Azjatów uważać za niebezpiecznych?

 

Uważamy, że w ciągu naszego nie całkiem roku doświadczyliśmy więcej niż przez kilka lat pracy. Gdyby ktoś powiedział nam 2 lata temu, że będziemy spali w Wietnamie na stacji benzynowej gdzie ludzie patrzą na nas, białych jednak z pewną wrogością, w życiu byśmy nie uwierzyli. Albo że po godzinnej batalii odkopiemy auto na plaży i zmęczeni, ale szczęśliwi będziemy jeść smażone banany i nago skakać przez ognisko. Albo, że będziemy płynąć za ręce z żółwiem w szafirowych wodach Indonezji. Albo uganiać się z naszymi indonezyjskimi przyjaciółmi za orangutanami w sumatrzańskiej dżungli.
 
 
 
Z doświadczeń bardziej odpowiedzialnych, finansowych cieszymy, się, że okazało się, że można sobie poradzić pracowo, mieszkaniowo gdzieś daleko, w innym kraju (Australia) gdzie ludzie mówią innym językiem i chodzą do góry nogami. Siedząc w polskim officie z wielkim sentymentem będziemy wspominać pracę w sydneyowskiej Operze czy latanie z ulotkami po przedmieściach.


Takich zdarzeń było dużo i praktycznie każdy dzień eksponował nas na nowe, budujące doświadczenia. Australia bardzo nam się podobała i owszem, były niewielkie obawy, że nas wciągnie na dłużej, ale według nas ważne jest nie gdzie się żyje tylko jak się żyje. Samo miejsce nie gwarantuje szczęścia. Jeśli ktoś czuje się szczęśliwy w Polsce to raczej w Polsce mu będzie najlepiej. A nam w Polsce żyje się super. Uzmysławiały nam to niejednokrotnie napotykane przez nas znaki i zjawiska przypominające nam o osobach, które kochamy. Zresztą spójrzcie sami:






Czyż to nie Sisa?