niedziela, 24 kwietnia 2011

W krainie ludojadów


Nasz ostatni przystanek w drodze do Singapuru to największe na świecie wulkaniczne jezioro - Danau Toba. Tu mamy wypoczywać i zbierać energię na Malezję. Tak też czynimy. Po niezapomnianej podróży obładowanym uczennicami muzycznym  pick-upem (my mężczyźni jako dżentelmani jedziemy na dachu), trafiamy w końcu w ten urokliwy zakątek - do wioski Tuk-tuk. Całą krainę zamieszkuje niezmiernie przyjazne, chrześcijańskie! rozśpiewane plemię Bataków. 
Batakowie gromadzą się wieczorami w miejscowych knajpkach śpiewając, grając na gitarach i grając w przeróżne gry towarzyskie. Bardzo im zazdrościmy takiego sposobu spędzania wieczorów - czemu nie może tak być u nas na wioskach? Batakowie jednak nie zawsze byli tacy przyjaźni. To niezwykle wojownicze plemię jeszcze przed 1808 rokiem znane było z zamiłowania do konsumpcji ... ludzkiego mięsa! Zjadali ze śliną na ustach swoich wrogów i współplemieńców dopuszczających się łamania plemiennych zasad. Dlatego nie do końca pewnie czujemy się przechadzając się wieczorami wśród rozśpiewanych lokalsów gdy nieco starsze babinki tajemniczo się do nas uśmiechają. Kto wie, może pamiętają jeszcze smak ludzkiego mięsa?
Batakowie bardzo cenią swoje korzenie i pielęgnują swoje tradycje (poza kulinarnymi mamy nadzieję). Jedną z nich są tradycyjne tańce, których podczas jednego z naszych dni jesteśmy świadkami. 
Kilka kobiet, kilka mężczyzn w tradycyjnych batakowych strojach wykonuje serię tip topów wymachując rękami. W centrum sceny leży leniwie wielka krowa - buffalo, która z udawanym zdziwieniem, oddając nieraz wyraz swemu rozbawieniu, wręcz zażenowaniu ale jednak z wdzięcznością za należny jej hołd cierpliwie znosi te harce. Krowa zamiast tradycyjnego zaszlachtowania zostaje bezpiecznie odprowadzona na bok, by jej miejsce zajęło nie mniej skonsternowane jajko. Po serii magicznych, dziękczynnych wygibasów Batakowie nie mają tym razem żadnych skrupułów i bezczelnie, agresywnie traktują jajko dzidą! Jajko dzidą??? O nie! Jesteśmy oburzeni. Po pokazaniu produktom rolniczym należnego im miejsca akcja koncentruje się wokół samych tancerzy. Kobiety truchtają nieśmiało w nadziei na zostanie zauważonymi przez mężczyzn. W końcu rozochocony dzikus podchodzi do swojej wybranki i jako dowód miłości wręcza jej pieniądze. Takie tańce!
Kontynuujemy skuterowanie doświadczając pięknych widoków. Mieszkańcy mijanych wiosek tradycyjnie nas pozdrawiają. Nawet kobiety w polu pracując w promieniach parzącego słońca mają siłę na serdeczny uśmiech. Miłe. Nie unikamy także tradycyjnej zlewy. Przemoczeni, po ciemku,  mkniemy naszym (typowo indonezyjskim tym razem) pół-manualnym skutero-motocyklem po dziurawym drogach. Po drodze zabieramy ze sobą towarzysza, z którym spędzimy wieczór - Duriana. Nieco się kręci i - niestety - nieco śmierdzi... Cóż.

Po drodze mijamy jeszcze dwa zwierzęce okazy, których tak bardzo nam w dotychczasowej podróży brakowało - na oko półtorametrowe węże, które niektórym z nas będą się jeszcze ukazywały podczas niespokojnej nocy.

Docieramy z Durianem zmarznięci i głodni do Tuk - tuka. W głowie pojawia się szaleńczy pomysł - zjeść chama! Obieramy naszego przyjaciela ze skóry i po kilku podejściach stwierdzamy, że jego miękkie, budyniowate, nie do końca jednak miłe aromatyczne wnętrzności nie przypadają nam do gustu. Pod osłoną nocy pozbywamy się śmierdziela.


Droga powrotna do Medanu, z którego nazajutrz udamy się do Singapuru przebiega bezproblemowo. No, może poza jednym incydentem. Już w Medanie, zadowoleni, wsiadamy w skrupulatnie wybrany (czytaj godziwie wyceniony) środek transportu na lotnisko. Nawet aż tak się nie dziwimy, gdy dowiadujemy się, że w miejscu gdzie wysiedliśmy nie ma airporta - jest carefour! ... cóż - Indonezja :)

1 komentarz: