Plan na USA był prosty - kupić auto i cieszyć się wolnością. Życie lekko zweryfikowało plany i własne kółka niestety zamieniliśmy na kółka wynajmowane. Może to i dobrze, bo awaria podczas planowanej długiej podróży dwudziestoletnim gratem oznaczałaby przedwczesny, smutny koniec całej naszej ekspedycji. Przy odrobinie szczęścia (prawdopodobnie niedopatrzenia) udaje nam się wypożyczyć błękitnego Nissana Versę w niedruzgocącej cenie, którym mamy nadzieję przejechać ile się da.
Zaczynamy road tripa!
Choć kolejne mile nawijamy nieprędko (1.6 x wolniej niż kilometry) to po gładkich, dziesięciopasmowych autostradach jedzie się przyjemnie i bezstresowo. Na szczęście wraz z oddalaniem się od skupisk miejskich liczba pasów maleje ustępując miejsca panoszącej się naturze. Ku naszej uciesze zaczyna to przypominać nieco Australię. Stepy, pustynie, krowy pod drzewami. Oczywiście dużo większe tu zagęszczenie ludności, ale mijane miasta mają też swój urok. Zdają się być puste, a to dlatego, że po prostu nie ma w nich pieszych. Wszyscy poruszają się autami. Nic dziwnego. Piesze przemieszczanie się po rozpierzchłych, ekspansywnych centrach handlowych i innych skupiskach życia jest niemożliwe. Parkować da się w zasadzie tylko pod sklepami, gdyż poza wielkimi miastami parkingów publicznych nie ma. Nie zwlekamy więc i zmieniamy się w Amerykanów - zajeżdżamy do Walmarta i robimy zapasy. Z Jack in the boxem niestety na jakiś czas żegnamy się, witając radośnie, choć z pewną nieśmiałością palnik gazowy i tuzin puszek z grochem.
Sequoia National Park
Yosemite National Park
Do Yosemite chcieliśmy zajechać szczególnie z jednego powodu. To tu znajduje się jedna z najbardziej znanych na świecie skał wspinaczkowych - płaska, blisko kilometrowa El Captain - mekka wspinaczy nie tylko amerykańskich. Droga prowadząca do doliny nie zachwyca zanim nie dotrze się do kilometrowego tunelu wydrążonego w górze. Wyjeżdżając z niego wzrok w pierwszej kolejności pada na wodospad, by następnie przenieść się na górujące po obu stronach wapienne El Captain i Half Dome. Masakra! Później już jest tylko lepiej. Dolina jest względnie mała - całość da się objechać w 20 minut i dobrze, bo przynajmniej mamy szansę na zobaczenie czegoś miłego w jak zwykle zbyt krótkim czasie. Dolina jest również niestety mocno komercyjna. Bliskość San Francisco (200-300 km) czyni ten park narodowy jedną z ulubionych weekendowych amerykańskich destynacji. Na nasze nieszczęście zjeżdżamy tu w piątek wieczór. Już na bramkach (za wstęp do amerykańskich parków się płaci) ranger oznajmia nam, że wszystkie campingi są zajęte. Zajazdy piknikowe i inne leśne drogi są zamykane na noc. Czyli namiotu znowu nie rozstawimy, nad czym specjalnie nie ubolewamy, bo znów okrutnie piździ. Przypomina się Nowa Zelandia, gdzie nocami walczyliśmy z hipotermią masując przemarznięte członki. Doświadczana przez nas od początku amerykańska amplituda temperatur między dniem a nocą jest naprawdę niespotykana. Znajdujemy przykampingowy parking, gdzie nikt zdaje się nami nie interesować. Ostre policyjne światło latarki i stukanie w szybę jasno uzmysławia nam, że na szczęście nie wszyscy o nas zapomnieli. Ale jak to?, Nie można? oraz smutne miny bezdomnych, głodnych psiaków zyskują nam litość stróżów prawa.
Rano, nie do końca wyspani atakujemy El Captain. Okazuje się, że nie na ścianie nie jesteśmy pierwsi. Bez chwili zwłoki, po krótkim patentowaniu z ziemi i obsmarowaniu się olejkami lansowymi atakuję solo megaklasyk - Nose. Początkowa rysa nie sprawia większych problemów. Wiszący kilkaset metrów nad głową nos El Captain wzbudza pewien respekt, ale kolejne metry szybko pękają pod stalowymi szponami nadwiślańskiego gekona. Kalifornijskie słonko idealnie rozgrzewa a widoki zapierają dech w piersiach. Gdy osiągnięcie pierwszego przelotu zdaje się być formalnością, pulsująca w głowie myśl i ssanie w żołądku nie daje spokoju. Tuńczyk! Szybka kalkulacja priorytetów i wycof. El Captain może poczekać.