piątek, 19 listopada 2010

Australian dream

Nie Jasiu, jeszcze nie będzie zdjęć pięknych Australijek. (Za Jasia można podstawić sobie każdego, kto czeka na jędrne, opalone, roznegliżowane i gotowe do pokazania swych rozpustnych oblicz antypodzkie dziewoje.)

Opowiem Wam za to dzisiaj piękną historię, co to mi się zaśniła.

Udałem się na spacer. Monia gdzieś tam sobie przebywała (chyba w robocie była), więc, korzystając z moich nielicznych ostatnio chwil swawoli, udałem się w wędrówkę po dziczy. Dzicz jak to dzicz, była dzika. Wędrowałem, wędrowałem, aż dotarłem do iglo-chatki. Iglo-chatka, jak to iglo-chatka, była z wyglądu umiarkowanie niepozorna, bowiem mimo iż finezyjny kształt wykutego w skale w sposób wspinaczkowo niezwykle atrakcyjny siedliska mógł dawać nadzieję na moc atrakcji wewnątrz, to moc ta okazała się nad wyraz odstawać od skromnych, acz pełnych nadziei oczekiwań. Cóż można bowiem oczekiwać po, bądź co bądź iglo-chatce? Na pewno nie tego, że w środku będzie się znajdowało znamienite centrum zajebkowo-wspinaczkowo-nurkowe! Mieszkańcy łazili po sufitach, nurzali się w mieniącej się koralowymi barwami wodzie, a wszystko to odbywało się w przepysznej atmosferze radości i życzliwości.

Cóż. Ponurzałem się nieco i ja i było to przyjemne.

Ponieważ jednak w życiu człowieka zamężnego rozpusta w iglo-chatce nie daje pełni szczęścia, zaczął mi dotkliwie doskwierać brak u mego boku iglo-chatko-małżonki. No tak! Iglo-chatko-partnerka w robocie - w czeskiej restauracji serwuje piwo i chłopskie, tłuste jadło! Trzeba ją zgarnąć i pokazać iglo-chatkę. Niechętnie opuściłem to jakże przytulne gniazdko i udałem się do pobliskiego miasteczka po żonę. Oczom mym ukazały się sceny bajeczne. Drogami jeździły konne zaprzęgi a między skromnymi, średniowiecznymi domostwami przechadzały się dumne niewiasty. Ich upstrzone finezyjnymi, kwiecistymi wzorami suknie mieniły się we wciąż jeszcze ciepłym, wieczornym słońcu, wiosennymi barwami. Czas zatrzymał się i wznowił swój bieg w spowolnionym, wolnym od trosk dnia codziennego tempie.

Dotarłem na rynek i zacząłem z utęsknieniem wypatrywać niewiasty, której tak bardzo chciałem opowiedzieć cuda, które ujrzałem. Niewiasty jedynej doczekać się jednak nie mogłem. Wzrok mój natomiast spotkał się ze wzrokiem innej niewiasty :) Ta pośpiesznie wytłumaczyła mi, iż niewiasta, na którą czekam, zachwycona tym co ujrzała, udała się do pobliskiego centrum mody w celu przyodziania się w typowy, średniowieczny strój niewieści :)

Po chwili, niezbyt zaskoczony, ujrzałem Monię w odzieniu jakże do otoczenia przystającym. Wszystko było na miejscu - upstrzona kwiecistymi wzorami suknia, wystające spod niej zadziornie falbany trzepocące niesfornie na wietrze w rytm swojskiego zgiełu tego północnoaustralijskiego miasteczka a na głowie biały, opasający misternie ułożone włosy, czepiec. Monia oczywiście szła w towarzystwie równie urodziwych przyjaciółek wesoło plotkując o zdarzeniach tego, wydawać by się mogło spokojnego miasteczka.








Tak się śniło!

A sen powstał po wieczorzo-nocce w Sydney Opera House. Tak! Tam właśnie teraz głównie pracuję jako najemny kelner (a raczej taco-talerzo roznosico-znosiciel) na wszelakie imprezy pracowe tudzież inne przyjęcia świąteczne. A że agencja kelnerska, dla której pracuję ma umowę z Operą, to większość imprez odbywa się tam właśnie. Trochę szukałem tego idealnego miejsca na ukazanie światu swych talentów i, z braku laku, wybrałem to, co zdało mi się najbardziej na to nadawać. Łowcy talentów jeszcze mnie nie odkryli, ale to chyba kwestia czasu. Tymczasem sunę jak łabędź z talerzami między dostojnymi gośćmi. A goście to przeróżne poczwary, najróżniejszej maści. Przyjemność obcowania z tak różną maścią mimo iż zdaje się być niewątpliwa to jest póki co zaćmiona przez konieczność koncentracji na robocie, celem zaserwowania trunku tudzież jadła w nienaruszonym stanie.

No. Więc tak sobie żyjemy, w weekendy się opalamy i jak Monia sobie kupi mega wypasioną kieckę, odsłaniającą w nieco bardziej swawolnym, australijskim stylu, jej piękne do tej pory nadmiernie skrywane ciało to uderzymy na parkiety, ba!, może nawet wystąpimy w Operze!

No i na koniec coś dla oka - kilka zdjęć plażowo - relaksacyjnych.
W ramach plażowania udaliśmy się na Coogee beach - i się nawet wykąpaliśmy - woda już cieplejsza.

Było przyjemnie.


A to jest najwredniejsze ptaszysko. Nie wiem czy to mewa czy co, ale jest wredne. Szedłem sobie z rana do szkoły, a że pośpiech był spory jadłem po drodze muffina bekonowego i zapijałem kawką. Aż tu nagle łup - mewochuj mnie napadł i ukradł muffina wylewając kawę. Atak był tak brutalny i niespodziewany, że spowodował wywrócenie mojej osoby. Nie lubimy tych ptaków.




A to nie wrony, ino nietoperze - w parku w centrum miasta zajęły sobie pod dom olbrzymie drzewo. Było tego w bród a dziki skrzek słychać było w promieniu wielu metrów. Brrrr.

A to nasz basen. Woda zimnawa, ale jest.

O formę naturalnie trzeba dbać, bo konkurencja nie śpi. Dymczas - bierz przykład ze starszego brata. Bratowo - przypilnuj Bratka. Przywiozę na nowy sezon trochę technik zza wielkiej wody i rozniesiemy Pudziana.

2 komentarze:

  1. W końcu kolejne zdjęcia i opowieści. Zacząłem się już nieco niecierpliwić, nawet miałem dzisiaj napisać i stanowczo zażądać kolejnego wpisu, ale oto otwieram i jest!!! Życzymy z Alą wielu przygód i tak jak pisałem ostatnio, musicie być czujni bo jak nie australijski gruby dzikus albo spedalony hindus to np. mewochuj. Australia to strasznie dziki kraj! Pozdrawiamy jeszcze we dwójkę. Pudzianowscy

    OdpowiedzUsuń
  2. No fajnie, już nie widzę grubasa. Ciekawe co jadłeś i piłeś zanim to wszystko wyśniłeś, ale sen fajny, zaniemanie czasowe, itp. Uważąj na ptaszyska, żeby kiedyś nie pomyliły mufinka z np. głową. Na tej plaży ładnie się prezentujecie, może do filmu was wezmą. Pozdro H.

    OdpowiedzUsuń