czwartek, 10 lutego 2011

Ku paszczy lodowca

Queenstown to niewielkie miasteczko, znane głównie z wielu atrakcji typu skydyving, rafting, bungee, jet-boat i innych wodno lotnych szaleństw. Joanna skacze ze 134 metrów na bungee, Marcinowi nie udaje się, ze względu na pogodę skoczyć z samolotu, co bardzo go zasmuca. Biedaczyna jeszcze kilkukrotnie, w różnych miejscach będzie próbował oddać upragniony skok. Mamy nadzieję, że w końcu mu się uda. My z Monią stawiamy w naszej nowozelandzkiej przygodzie na przyrodę, zostawiając sobie podniebne rozkosze na starość. Dlatego w Queenstown po prostu wypoczywamy i planujemy następne przygody.

Ruszamy do Wanaki, kolejnej mieścinki usytuowanej nad pięknym (a jakże) jeziorem. Pod osłoną nocy przemycamy nasze zmarznięte i zmęczone osoby na podmiejski, zaspany ale przede wszystkim ciepły (w końcu temperatura nocna przekracza o dziwo 20 stopni C) kemping. Wstajemy wcześnie, zanim to przyjedzie obsługa parku i mimo iż nie do końca wyspani, to radzi z zaoszczędzonych dolarów ruszamy w teren. Zwiedzamy spore muzeum pojazdów, samolotów i innych zabawek. Eksponatów jest tu wszelkiej maści kupa. Kupą tą jesteśmy niezmiernie zafascynowani i po początkowym nieśmiałym trącaniu cali się w niej zatracamy, chłonąc ją wszelkimi zmysłami. Niesamowite, że bardzo duża część eksponatów to relikty naszej młodości. Spośród zabawek są tu klocki lego, lalki barbi, resoraki i inne X-meny. Wspomnienia odżywają. 
Aut przeróżnego rodzaju, stażu i marek jest cała masa. Od starych, wyścigowych, jednoosobowych bolidów, przez wielkie, luksusowe Fordy, Rolls Royce i Jaguary po sprzęt ciężki typu traktor, walec czy koparka. Jest też trochę sprzętu bojowego - samoloty, jeepy, czołgi i działa. Co ciekawe i niespotykane - działa są sprawne mechanicznie i, gdybyśmy tylko mieli pociski, z pewnością nie omieszkalibyśmy wystrzelić salwy lub dwóch. Bawimy się zatem do woli.

 
Chwila odpoczynku i jedziemy dalej z zabawą, wybierając na cel Puzzle World. Wkraczamy w, nie przymierzając, pół hektarowy labirynt. Nie doceniając wyobraźni stwórcy tej, zbitej z desek, łamigłówki, spędzamy w niej grubo ponad godzinę. Umieszczona centralnie nad nami dziura ozonowa nie ułatwia zadania, grzejąc niemiłosiernie w dyńkę i przyczyniając się do transformacji początkowego skupienia i trzeźwości umysłu w tępy, pozbawiony celu marsz w nadziei na znalezienie wyjścia z tej przeklętej pułapki. 
W końcu się udaje i gdy myślimy, że wyczerpaliśmy już dzisiejszy limit koncentracji, wkraczamy w centrum mózgojebnej imaginacji. Ze wszech stron atakują nas hologramy i iluzje wypalając nasze szare komórki do końca. Gubimy się w tym świecie na tyle, że już nie potrafimy odróżnić rzeczywistości od fikcji, prawdy od kłamstwa czy piękna od szpetoty. Tkwimy jakby w narkotycznym transie, w świecie bez czasu, zasad, gdzie zamazują się kolory, słychać głosy, a ze ścian atakują abstrakcyjne jestestwa. Błędnik szaleje, siejąc spustoszenie w i tak już otępiałych czerepach. 
Pion staje się poziomem, poziom pionem, małe dużym, a duże małym. Zniszczeni, zgwałceni na umyśle, i mentalnie oszpeceni wracamy do prostej, umiarkowanej  rzeczywistości. Otrzeźwia nas dopiero orzeźwiający, wzmagający się z każdą chwilą deszcz, lejący się z nieba i skał. Docieramy do Fox Glacier by z nadzieją na lepszą pogodę usnąć w sześciogwiazdkowym (Subaru) hotelu.




Budzimy się w deszczu i dowiadujemy się, że z zaplanowanej i zarezerwowanej na dziś wędrówki jęzorem jednego z dwóch najbardziej znanych w Nowej Zelandii lodowców, będą nici. Lodowiec jest niedostępny, zamknięty i bardzo niegościnny. Źli na stracony dzień i generalnie na nietypową w lecie, utrzymującą się od początków naszego wyjazdu, niestabilną i nieprzewidywalną pogodę jedziemy dalej. Zatrzymujemy się kawałek dalej, na drugim z najbardziej znanych jęzorów. Rekonesansujemy, jak sprawa wygląda tutaj. Franz Joseph jest zdecydowanie bardziej gościnny i otwiera przed nami swoją paszczę, zapraszając na krótką eksplorację. 
Droga pod czoło lodowca jest całkiem długa, a z jego paszczy wypływają spienione, brudne, wściekłe i jadowite wody. Klniemy na głos widząc wyruszające przed nami grupy turystów z zarezerwowanej wcześniej wycieczki. Oni dotrą dużo dalej niż my. Ech, wybraliśmy zły lodowiec i jesteśmy na siebie źli. Nie damy pogodzie z nami igrać. Ignorujemy znaki ostrzegawcze i odważnie atakujemy lodowiec. Ponieważ jednak znamy (znamy?) umiar potrafimy rozgraniczyć odwagę od brawury hamując ją w momencie dotarcia do poważniejszych przeszkód. Dalej jednak tylko w rakach. Nic to. Wielu nie dociera nawet tu. Nam przynajmniej udało się uszczypnąć lodowaty jęzor. Kto wie, niedługo może go tu już nie być.

5 komentarzy:

  1. ...no ale nie mozecie powiedziec kto ten cholerny pierscien niesie ???

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale z Ciebie Merfi kolos w tej sali z czerwoną szachownicą. Trzymajcie się ciepło i w wyprawie na lodowiec zakładajcie chociaż długie spodnie, nie mówiąc o czapkach, itp. Pozdro H.

    OdpowiedzUsuń
  3. ...to co, dogadamy sie jakos z tym pierscieniem ???

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdradź lepiej gdzie twoje oko przebrzydły stworze! Błądzimy tu już drugi tydzień bez cienia nadziei na pozbycie się tego ciężaru.

    OdpowiedzUsuń
  5. No rozjebatsu jest konkretne!

    OdpowiedzUsuń