sobota, 5 lutego 2011

W poszukiwaniu kiwi, pingwinów i oka Saurona


Nie ochłonąwszy do końca po atrakcjach australijskiego kontynentu, bez pośpiechu wstajemy w niedzielny poranek w przytulnym Marcinowym gospodarstwie gotowi na zaczęcie nowej przygody.
Marcin to poznany jeszcze na polonijnej, biczowej imprezie kompano-ziom naszej nowej, nowozelandzkiej eskapady. Marcin przyjął nasze zbłąkane, brudne, niedobaterioładowane i niezinternetyzowane, a przede wszystkim bezdomne osoby pod swoje strzechy i zapewnił im elementarne potrzeby. Ooo, jak dobrze po prawie miesięcznej przerwie zażyć ponownie cywilizacji. Szkoda, że tylko na dwa dni. Na szczęście wystarczająco się ogarniamy. Ba, nawet zarośniętą facjatę korygujemy w Hyde Parku - reprezentacyjnym parku Sydney - elegancko przycinając zapuszczony i zaniedbany w buszu tzw. dzióbek. Monia jest w transie. Lawiruje zręcznie nożyczkami wśród zaciekawionych dzikich spojrzeń wypuszczając spod rąk prawdziwe dzieło.

W niedzielny poranek bez pośpiechu zmierzamy na lotnisko. Niedopośpiechowanie okazuje się jednak niemalże drastyczne w skutkach gdy z trwogą obserwujemy schaotyzowane umizgi przedstawicieli linii lotniczej próbujących upchnąć nas i nasze bagaże w czekający już od dawna samolot. Uff, na styk, ale udało się i już po 3 godzinach, 3 drzemkach oraz przestawieniu czasu lądujemy w największym mieście południowej wyspy - Christchurch. Ostatni stres tego poranka to przeprawa przez kontrolę celną. Na pewno śmiesznie, ale niewątpliwie nieprzyjemnie by było zostać zatrzymanym i skasowanym za przemyt puszki, zakiszonych jeszcze w Sydney, sardynek. 
Christchurch to jedno z głównych miast zamieszkanego przez 4 mln ludzi (i 40 mln owiec) kraju. Miasto jest opustoszałe a gdzieniegdzie widać ślady niedawnego trzęsienia ziemi. Nie wybrzydzając zbytnio, obładowani plecakami nie kozakujemy zbytnio i na nocleg wybieramy dogodnie usytuowany, klimatyczny hostel.
 Odbieramy Joannę - germańską kompankę naszej wyprawy, wsiadamy do Subaru Legacy i ruszamy w czwórkę. Namiotowy nocleg na przydrożnym tzw. rest stopie jest trudny - pogoda nie rozpieszcza. Póki co w Nowej poruszamy się na długi rękaw, na noc zarzucając kilka warstw.

Budzimy się zmarznięci, pełni obaw co do przyszłości, ale i niecierpliwi czekających na nas górzystych krain. Cel na dziś - przepięknie usytuowana, w malowniczym wąwozie, ośnieżona góra Cook (Mt Cook). Wijąca się wąwozem, u podnóży dwóch wielkich, turkusowych jezior droga pod górę wprawia nas w zachwyt. Po drodze mijamy mały, klimatyczny kościółek położony nad brzegiem jednego z jezior (Lake Tekapo).
Na temat samej Mt Cook jako szczytu niestety niewiele się wypowiemy ze względu na spore chmurowe spowicie a przede wszystkim na fakt, że szczytu zwykłym (nie wyposażonym w sprzęt alpinistyczny) turystom zdobyć się nie da. O pięknie miejsca jednak i tak świadczą okoliczne, malownicze trasy piesze. Adrenalinę wyzwalają zwłaszcza przeprawy przez wiszące mosty przy mega silnym, sięgającym 100 km/h wietrze. Zdecydowanie takiego wiatru nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyliśmy. Jeśli chodzi o widoki, to co widzimy ze szczytu Tasman Glacier View w tym mega wietrznym, prawie burzowym dniu chyba bije wszelkie nasze górskie ekstatyczne doznania. Otóż bowiem znajdujemy się w centrum Mordoru - magicznej, złowieszczej, kryjącej tajemnice krainie do złudzenia przypominającej tą, przez którą przemierzały dzielne hobbity i inne elfy w poszukiwaniu oka Saurona. MA-SA-KRA! (Prawdziwy Mordor jest na północnej wyspie, której niestety nie zobaczymy).
 
Masakryczny tego dnia, i jak się wkrótce okaże jednak nie tylko tego, wiatr krzyżuje nam plany kempingu u podnóża góry i zmusza do planu B, który okazuje się bardzo śmiały, a wręcz kontrowersyjny, lecz biorąc pod uwagę zdarzenia następnego dnia, niezwykle trafny. Już po zmroku transportujemy się z powrotem na wybrzeże do 12 tysięcznego miasteczka Oamaru, znanego głównie z występowania na jego plażach niezwykle rzadkiego w świecie gatunku pingwinów - pingwinów niebieskich. Ponieważ jesteśmy na miejscu dawno po zachodzie słońca pingwinów niebieskich niestety nie widzimy. W iście backpackerskim stylu śpimy z żonką (dwójka naszych towarzyszy preferuje auto) w miejskim parku. Strach przed zbytnim się, po krowiej gościnności, zluksusowaniem mija gdy odkrywamy, że na szczęście nadal kręcą nas niewygody i związane z nimi przygody. To co widzimy o wschodzie słońca dnia następnego wynagradza nam trud namiotowego noclegu, ograniczonego przez megasilny targający namiotem wiatr do minimum.
Zaspani, ale szczęśliwi z silnej, mimo dużego niewyspania, woli schodzimy na plażę przy promieniach wynurzającego się z wody słońca by niemalże wpaść na wylegującą się leniwie w pierwszym cieple dnia 1,5 metrową fokę (albo lwa morskiego). Za kamienistym winklem oczom naszym ukazują się całe focze rodziny! Jest niesamowicie! Z fokami, tak jak z większością spotykanych przez nas dzikich zwierząt, naturalnie rozmawiamy, nawołujemy i zachęcamy do wspólnych pieszczot. Podobnie jak miękkie misie, także i miękkie, śliskie kluseczki okazują się jednak mało koleżeńskie, a wręcz płochliwe i musimy się zaspokoić obserwacją obłych, foczych ciałek. Udaje nam się również dostrzec pingwiny żółtookie w porannym marszu do wody. Zarówno pingwiny jak i foki są bardzo na obce w ich towarzystwie elementy wyczulone, ale i tak czujemy się zaszczyceni możliwością  mimo wszystko dosyć bliskiego z nimi kontaktu.

 Po drodze zahaczamy o półwysep Otago, znany również z występowania nań ciekawej zwierzyny, o widokach naturalnie nie wspominając. Ograniczeni czasem nie możemy jednak zwiedzać każdego miejsca o zachodzie słońca, czyli idealnej porze do kontemplacji przyrody, nad czym bardzo ubolewamy. Dlatego ruszamy dalej. Śpimy ponownie hardcorowo - gdzieś przy stacji benzynowej i torach kolejowych. Rano znowu piździ - 5 stopni. Ciekawe ile było w nocy. Takiej pogody zdecydowanie się po kraju włochatych nielotów nie spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy, że będzie zimniej niż w Australii, ale aż tak? Boimy się myśleć co czeka nas na lodowcu, który jest w planach. Nic to. 
W deszczu jedziemy dalej, jedynie na chwilę zatrzymując się nad jeziorem Te Anau. Do widoków już się pomału przyzwyczajamy i, szczególnie po Mordorze, byle jezioro otoczone górami szału nie robi (takie choćby polskie Morskie Oko spokojnie mogło by z wieloma tutejszymi okami konkurować). Deszcz się wzmaga, chmury spowijają całą okolicę, co jednak nie do końca przekłada się na marne widoki. Z gór bowiem spływają niezliczone strugi wodospadów. Ach. Coś za coś. Mimo wszystko zachwycamy się.  Przemoczeni docieramy do Milford Sound by odkryć, że miejsca noclegowe we wszystkich pobliskich schroniskach są już zajęte. Widoki na jutro nieciekawe. Ciągle pada. Nocleg w 4 w samochodzie i od rana mega zmarznięty i mokry rejs po Milfordowym dźwięku. Póki co udaje się wkręcić na darmowy, ciepły prysznic. Nie ma to jak zakombinowana na czarno toaleta. Ach, aż nie chce się, po ostatnich mrozach, zakręcać wody. Z okazją (płonną) na darmowy internet wbijamy się do schroniskowego lodgu i w atmosferze radości, śmiechu i wzajemnej życzliwości poznajemy grupę Polaków z Chin. Winko nie winko, czas mija przyjemnie i, zanim zmrużymy powieki, mnożą się w głowie opcje alternatywnego do auta noclegu. Wybieramy pralnio-suszarnię i pełni obaw co do niezaburzonego nocnymi gośćmi snu, usypiamy na rozłożonym wśród pralek materacu. Po krótkim, ale komfortowym śnie ładujemy się na pokład zabukowanego wcześniej rejsu po Milfordowm jeziorze. Minorowe, niewyspane nastroje wzmaga, nie dziwiąca nas już marna aura. Wszystko wilgotne, wszystko we mgle. Z animuszem wypływamy z portu. Góry toną we mgle co również jest pięknie. 
Piękno zostaje jednak zdefiniowane na nowo gdy po kilkudziesięciu minutach mgła zanika i wychodzi tak upragnione przez nas słońce, rzucające światło na przepiękne, usytuowane na brzegach spokojnego glaciaru klify, góry, wodospady, wśród których gdzieniegdzie dokazują wesołe foczki. Brakuje tylko delfinów, które często, acz niestety w naszym przypadku wybiórczo traktują potencjalnych obserwatorów. Tak czy siak jest pięknie.

Jedziemy do Queenstown, penetrując co jakiś czas zalane i niegościnne poprzedniego dnia miejsca. Jest tak pięknie, słonko cudnie wali w dyńkę. Wszyscy jesteśmy podekscytowani. Tylko Marcin jednak zdobywa się na szlachetny gest upamiętnienia tej chwili przydrożnym pomnikiem z brązu, po którym jest lżejszy o dobre pół kilo.

Nocujemy w pięknie usytuowanym, górsko-jeziornym lesie. Do Quenstown niedaleko.

Więcej zdjęć tu

3 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że jak widzieliśmy się ostatnio to Wam wspomniałem, że was nienawidzę? :p /Adam

    OdpowiedzUsuń
  2. a kto pierścień niesie jeśli to nie tajemnica?

    OdpowiedzUsuń
  3. No niestety oboje nosimy na rękach to brzemię:)

    OdpowiedzUsuń