piątek, 15 października 2010

Jesteśmy!

Dotarliśmy!

Droga była żmudna i usiana przygodami. W Londynie wylądowaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem, co w połączeniu z zapomnieniem o fakcie przestawienia czasu, przełożyło się na stres, który zelżał dopiero po ujrzeniu kangurów dosiadających stalowe ogony australijskich ptaków.
 
Opóźnienie niestety pozbawiło nas możliwości kontynuowania podróży obok siebie :( Głupia baba nie chciała się przesiąść także trzeba było oddzielnie gospodarować sobie 23 godzinny lot. Monia zarzuciła na ekranie osobistym jakiś film z Tomem Cruisem, ja natomiast poszedłem po całości i zdecydowałem się na dokument o laskach piorących się w MMA! Pudzian - mógłbyś się wiele nauczyć. 
Generalnie konkret. Laska skończyła Cambridge, gdzieś tam się udzielała w orkiestrze jakiejś, ale czegoś jej w życiu brakowało więc stwierdziła, że zacznie lać inne laski po mordach. aaaaaa! Australian Dream! Trzeba spełniać marzenia.

Dokument się skończył, więc co, ... trzeba było rozkręcić imprezę. I tak poszło 6 winiaczy. Impreza stojąca - to przy kiblach, to przy wyjściu bezpieczeństwa.

Ludzie się rozciągają w przerwach między siedzeniem, czynią swoje asany a my sru, winko. Widoki ładne, było miło. 
Jedna persona nawet nie wytrzymała i naskarżyła na hałas stewardessie, która tonem rozumiejącym, acz stanowczym zakończyła nasze harce.

Chwila drzemki, i na kacu :) pora na nowy film / dokument. Monia komedia australijska, ja - o 2 australijczykach, co to przepłynęli kajakiem w 62 dni morze tasmańskie - z Australii do Nowej Zelandii. Też konkret. Były rekiny, były wątpliwości, zamęt i w końcu sukces. Koleś dał dobrą definicję przygody, która - opierając się na założeniu przezwyciężania różnych barier (głównie tkwiących w samym czyniącym przygodę) - czyli w sumie będąc mało odkrywczą, utwierdziła nas w przekonaniu, że dobrze czynimy.

Nic to. W Hongkongu tankowanie i wzbogacenie towarzystwa przez postać wesołej, starszej Hongkongczanki, lubiącej wylewać na sąsiada wodę.

Tak to dotarliśmy do Melbourne, gdzie jako alternatywę 9-godzinnego kiblowania nocnego (bo przecież cel ostateczny to Sydney) wybraliśmy balety na mieście. Balety skromne bo skromne (wszak trzeba się było jakoś zaprezentować celnikom) ale miłe. Dodatkowo zaznaliśmy uprzejmości australijskiej, co prawda jeszcze nie rdzennej, ale zawsze, ludności. Do Melbourne wrócimy.






Cel ostateczny transferu antypodowego osiągnęliśmy dziś z rańca (choć dla większości - zakładając skromnie, że mało jeszcze mamy globalnych czytelników - wczoraj wieczorem).


Ignorując pojawiające się symptomy jet-laga uderzyliśmy na miasto. Rzeczywistość zaczęła się zacierać, przyjmując coraz to nierealniejsze kształty.
 Ale o tym - następnym razem...



10 komentarzy:

  1. trzymam kciuki!!

    panna tulipanna

    OdpowiedzUsuń
  2. aaaa!!! ja też chcę wylewać wodę na sąsiada w samolocie!!!

    czekam na cd:)
    (oj, już widzę lekkie uzależnienie od tego bloga)

    OdpowiedzUsuń
  3. a ja chcę, żeby na mnie wylewano!!!!! Odespali już?

    OdpowiedzUsuń
  4. no! widzę, że winne tradycje są należycie celebrowane :)

    pzdr
    mateusz

    OdpowiedzUsuń
  5. Bratku i Bratowo! Widać uskuteczniacie już spijanie bronxa na Antypodach! Duży szacunek i respekt. Buziaki dla Moni i braterski uscisk dla starszego Brata. No. Pozdro. Miro.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo się cieszymy,że Wasze stopy dotknęły już kangurzego lądu :) Bratku wyczesany fryz.Monia fajna portmonetka ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie wiem, czy tamten komentarz dotarł. Fajny blog. Już czekamy, co dalej. Hania i Wojtek

    OdpowiedzUsuń
  8. Cieszę się... po prostu cię cieszę. I jak Was widzę to się uśmiecham - można nawet powiedzieć, że nieświadomie... dopiero jak mnie żuchwa rozbolała to się zorientowałem.
    Ściskamy Was mocno i pomimo tego, że na pewno jest duża tęskność, to życzymy Wam, żeby Wasza podróż trwała jak najdłużej...
    Oczywiście czekamy na dalsze relacje...

    OdpowiedzUsuń
  9. to teraz musicie koniecznie ten kurs angielskiego skończyć, bo jak się będziecie porozumiewać tam?! :P

    my też właśnie wysiedliśmy z samolotu po tygodniu spędzonym w dubajskich piaskach... no i możemy Wam tipa podrzucić na dalszą Waszą podróż: "Emiraty możecie sobie darować!" ;) nuda Panie... nic się nie dzieje... parę fotek i spiepszylismy ;)

    Dragon z małżonką ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ponieważ pierwszy blog nie dotarł, a drugi skromny, więc piszę ponownie. Duże gratulacje za odwagę przedsięwzięcia, ciekawie się zapowiada, tak naprawdę dopiero z bloga "cel i ..." dowiedzieliśmy się więcej. Fajnie Bartek opisujesz wyprawę i fotki fajne, szczególnie ta Moni z dużą portmonetką. Pozdro i szacun.
    Hania i Wojtek

    OdpowiedzUsuń