środa, 1 grudnia 2010

Codzienność w Sydney

W Operze wystąpić się jeszcze nie udało, więc nadal zajmujemy się tym, czym się zajmujemy, co jest czasem męczące, ale jednak w większości przyjemne. Nie da się tego porównać do siedzenia za biurkiem przed excelem przez 8h dziennie i kombinowania z cyferkami, żeby się zgadzały, tudzież 8-godzinnego udawania że się jest bardzo zajętym chociaż nie ma się kompletnie nic do roboty.
Ja bez-zmiennie pracuję w czeskej restauracji, w której o dziwo nie ma ani jednego Czecha, ale za to są 3 Słowaczki, 1 Pers (szczęśliwy właściciel puchatego kotka), Sydneyczyk, Holenderka (z zawodu wokalistka - ciągle se coś tam pośpiewuje), Filipinka, a ostatnio też Brazylijka (która nie mówi po angielsku, ale to właścicielom widocznie nie przeszkadza) i Nowozelandka, no i jeszcze tam parę innych. Ciągle kogoś przybywa i ubywa.
Do tej pory udało mi się upuścić tylko jedną tacę, tłukąc przy tym 1 kufel i zapewniając klienteli atrakcje w postaci rozlewającej się po podłodze fontanny różnokolorowych oraz różnoprocentowych trunków. Pozwoliłam też umknąć z mych rąk kilku (no może kilkunastu) upaćkanym sztućcom, które niestety mają tendencję do lądowania w okolicach krocza obsługiwanych gości :/. Z czasem udało się też opracować kilka metod powiększania napiwków. Sprawdza się np. zrobienie czegoś źle, a potem przepraszanie za to (np. za te sztućce). Ludzie chyba lubią być przepraszani - czują się wtedy lepsi i zaczynają współczuć co zawsze sprzyja dobroczynności. Inną metodą jest gorące dziękowanie podczas żegnania skąpców przy drzwiach, połączone z ukradkowym zerknięciem - niby przypadkiem - na zlokalizowany w pobliżu pojemnik na napiwki. Często wprawia to klienta w naturalne zakłopotanie, czego wynikiem jest albo rzucenie groszem, albo nie pokazywanie się już nigdy więcej na nasze oczy. Kolejny sprawdzony sposób to namawianie już i tak w 3D zrobionych osobników do wypicia jeszcze jednej rundy. Człowiek pijany to z reguły człowiek hojny.
Poza tym stopniowo budujemy tężyznę fizyczną. Szybko przybywa mięśni na łydkach i rośnie biceps od tego dźwigania żarła i znoszenia obgryzionych kości. Również stopniowo zaczyna nam się udzielać atmosfera wyluzowania i zadowolenia, co ma pewnie po części związek z coraz to gorętszymi dniami oraz zbliżającymi świętami.
Przy okazji chyba potwierdzić należy to o czym trochę się naczytaliśmy przed wyjazdem i co raczej wiedzieliśmy że się prawdą okaże (bo w końcu mają dużo tego słońca farciarze), a mianowicie to o australijskim pozytywnym podejściu do życia. Ludzie tu są chyba bardziej zrelaksowani, nie martwią się na zapas i żyją z dnia na dzień. Statystyczny Polak może doznać szoku nie słysząc znajomego biadolenia na szarą codzienność. Poza tym jest to naród otwarty na ludzi. Bardzo lubią sobie porozmawiać i ogólnie pożartować z każdym, a także są mili i pomocni. Interesują się światem (nie trzeba im tłumaczyć gdzie ta Polska), no i stąd też pewnie ich zamiłowanie do podróżowania. Nikt się na przykład nie dziwi, jak to u nas w PL, że robimy sobie taką podróż roczną - że jak to, skąd pieniądze, co z mieszkaniem i olaboga! -co z pracą? Jest wręcz odwrotnie, bo tu to norma, przez co trochę się czujemy mało wyjątkowi, ale też jednak cieszy nas, że tak jest i że można. Dla ilustracji w mojej robocie jest 2 rodowitych Aussie, z czego jeden - 25  lat - właśnie wrócił z 2 letniej podróży po Europie, drugi - gdzieś pod 50-che - podróżował swego czasu non stop przez 5 lat. A więc 100% znanej mi bliżej populacji australijskiej robi sobie te gapyear-y, a wręcz gapyears-y. Statystyki nie kłamią.

A teraz mąż:
Ja specjalnych taktyk powiększania napiwków nie wypracowałem, bo nie ma czego powiększać. Ale mnie to nie smuci bo praca oferuje inne, niepieniężne atrakcje. Początkowe obawy przed każdą imprezą, na której pracowałem (spowodowane niemałym prawdopodobieństwem popełnienia gafy) zmalały na tyle by móc się cieszyć pewnymi niewątpliwymi zaletami tej formy zarobku. Dla mnie główne zalety to możliwość pracowania w pięknym i znanym miejscu (jakim niewątpliwie jest Sydneyska Opera) przy obsłudze różnorodnych, często wykwintnych eventów, na które przychodzą różnorodne, często wykwintne persony. A że zbliżają się święta i koniec roku a na ulice wypływa gorąc, firmy organizują swoim pracownikom obiady, imprezy koktajlowe i inne balety. Raz przychodzą ludzie młodzi i po mocnym zakropieniu uderzają w tany przy densowej muzyce didżeja, raz przychodzą prawnicy, czy inni bankierzy by w akompaniamecie cichej, na żywo performowanej muzyki jazzowej porozmawiać nad talerzami o wydarzeniach mijającego z wolna roku, by innym z kolei razem przyszła Sydneyowska śmietanka roztaczać swe piękno i sławę wśród innych. Ostatnio miałem przyjemność pracować na dwóch wyjątkowo niestandardowych imprezach.
Pierwsza to impreza Sony z okazji wypuszczenia na PS3 tanecznej gry komputerowej, w której gracz (gracze) imitują przy muzyce Micheala Jacksona taniec wokalisty. Ruchy rejestruje kamera tudzież inny kosmiczny rejestrator. Coś jak Wii – nie wiem jak to działa, ale prezentuje się bombowo. Impreza była więc mocno tematyczna – na rozwieszonych telewizoro-telebimach leciały teledyski Michaela, a na scenie występowały taneczno – muzyczne zespoły. Ech, aż chciało się rzucić to wszystko i pójść w tany.
Wczoraj natomiast pracowałem w zgoła odmiennym klimacie. Do Opery zawitały piękno, sława i przepych. Około 300 znakomitości pewnie nie tylko Sydneyowskiego świata showbiznesu zebrało się by wyłonić... Ludzi roku magazynu GQ! (GQ Men of the year awards). Mężczyźni w nienagannie skrojonych garniturach, towarzyszące im lasencje w pięknych kreacjach, kamery, fotografowie, wywiady – szaleństwo! Było nawet kilku (jakieś 8) męskich lachonów, którzy mieli po prostu pięknie wyglądać :) Co prawda kilku z nich dało jakiś śpiewny performance na scenie, ale chyba tylko po to, by nie zostać pomylonymi z meblami. Tak czy siak wyglądali pięknie! Szit!, wolę kobiety, ale nie raz się obejrzałem :).
Piękne w tej konkretnej pracy jest to, że po takim wieczorze wychodzę o zmroku umęczony (bo jednak non stop na nogach), oglądam się za siebie i z zadowoleniem z dobrze wykonanej pracy podziwiam piękną, podświetloną światłami zatokę, z piękną Operą jako głównym planem wydarzeń. Uczucie niesamowite, na pewno będę te chwile zawsze pamiętał i życzę każdemu, by wychodząc z roboty obejrzał się na swoją firmę i znalazł w niej takie piękno :) Uuuu, pojechałem :).

 


Do roboty wchodzę przez drzwi między białym a czerwonym samochodem
 
Dziś mam wolne, co z jednej strony naturalnie cieszy, ale z racji, że żona wolnego nie ma a za oknem lipa (pada), to w połączeniu z faktem, że wczoraj dotarł crash pad (taka mata ok. 1m² do boulderingu – wspinaczki) delikatnie frustruje. Może w piątek, przed robotą.
A tu zdjęcie okolicznościowe z weekendowej zajebki w Hydeparku. Kroi się dobra ekipa. Od lewej Marcin, my, Czarek, Adam, słupek i skrzynka trunku. Skrzynka niestety długo nie poimprezowała, natomiast pod koniec dołączył i rozkręcił się słupek.
Słupek przejawiał nawet pewne objawy agresji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz