sobota, 29 stycznia 2011

Pędem przez wybrzeże

Rekin nas nie dopadł. Jesteśmy więc zdolni do kontynuowania naszej, tu na wschodnim antypodzkim wybrzeżu, przygody. Walimy z grubej rury! Pakujemy manatki po nocy spędzonej w naprawdę tanim (10 dolców z małym, ale zawsze obiadzikiem!) hostelu, wsiadamy do czekającego na nas auto-domu (Toyota Hiace) i ruszamy na podbój oceanu. Mamy do pokonania prawie 3 tys km w 7 dni. Dużo jazdy, boimy się, że za dużo nie zobaczymy, ale nic to. I tak już dużo zobaczyliśmy. Auto podoba nam się najmniej z dotychczasowych auto-domów (najbardziej Landcruiser, potem wielka, ale luksusowa i jak się okazało całkiem terenowa krowa a na końcu obecny pojaździk). Jest po prostu dosyć stare i dziwne jakieś. Przodu prawie nie ma, silnik pod siedzeniem żonki, bez tv... :)
Najbardziej nas denerwuje to, że jest tak zabudowany, że nie można podczas jazdy przemieszczać się między kabiną kierowcy a pomieszczeniem gospodarczym (czytaj - Monia nie może sięgać zimnych piwek). Ale łóżko i możliwość smażenia/gotowania są na tyle wygodne, że nie marudzimy.
Autem nie da się jechać zbyt żwawo. Przy wyższych prędkościach zaczyna telepać i znosić na boki. Pomału zatem, bez specjalnego planu, bujamy się do przodu. Docieramy do Townsville i spontaniczny pomysł udania się nazajutrz na pobliską Magnetic Island (kapitan Cook tak ją nazwał stwierdzając, że to ona zakłóca działanie jego kompasu) celem posnurkowania / pobyczenia się oraz pospacerowania wśród pięknej fauny i flory, zaczyna nam się podobać coraz bardziej. Wchodzimy w to. Znów się nie wysypiamy, płyniemy promem na wyspę i już o 7 rano wędrujemy po buszu z wysoko do góry zadartymi, wypatrującymi koalek głowami. Jest! Ucina sobie drzemkę na eukaliptusie. Jest bardzo zaspana więc po krótkich, w ramach przyzwoitości niezbyt nachalnych - więc niestety nieumiejętnych próbach nawiązania kontaktu idziemy dalej. Trochę mamy niedosyt, że wśród jednego z największych w Australii skupisk miękkich misiów, tak mało ich dostrzegamy. Do czasu! Przy samej drodze, ze zwieszonymi po obu stronach gałęzi kończynami, odpoczywa sobie styrany przeżuwaniem ciężkostrawnych liści eukaliptusa, miś. Chcemy się z nim zaprzyjaźnić, ale miś jest niekoleżeński, i jedynie pozwala na siebie popatrzeć. Nic to. I tak jesteśmy spotkaniem dzikiego misia ukontentowani. Potem pluskamy się w morskich odmętach i wracamy na stały ląd, by jeszcze tego samego dnia ruszyć w dalszą podróż. Umowa zobowiązuje - za 6 dni musimy zwrócić auto w Sydney.

Humor mocno nam psuje zauważona na przedniej szybie kilkucentymetrowa rysa. Szyba jest wyraźnie pęknięta! O dziwo nie kojarzymy żadnego uderzenia, itp. Fak! Auta nie ubezpieczaliśmy, bo w końcu jesteśmy nastawionymi na tanie zwiedzanie backpackersami. Lipa. Chyba dobrze, że nie kupiliśmy w Alice, a potem w Cairns didgeridoo (aborygeński instrument - długa tuba) - będzie na szybę, jeśli pociągną z kaucji. Didgeridoo nam się spodobało. Umiemy już odróżniać konkretne instrumenty (wysokość dźwięku, głębię) i nawet wydobywać z nich dźwięk. Trudno. Zawsze trzeba policzyć jakiś koszt ukryty. I tak dobrze, że nie było ich gdzieś w outbacku, z 3 tonową krową w błocie. Może się jeszcze trochę zarobi nosząc talerze.
Śpimy w Mackau, przy McDonaldzie (darmowe Wifi :))
Czas nagli, więc ruszamy. Chcemy dojechać możliwie daleko, żeby ze 2 dni spędzić na Sunshine Coast i Gold Coast (mnóstwo ponoć pięknych plaż - w ogóle Australia ma najwięcej na świecie plaż - trzeba to sprawdzić). Mamy nadzieję, że nasze spalone w Cairns ciała, jeśli nie z ochotą, to chociaż z wyrozumiałością przyjmą dodatkową dawkę promieni słonecznych. Cóż to bowiem za lans bez ładnie zagospodarowanego UV? O pękniętej szybie zapomnieliśmy - bujamy się naszym camper vanem podśpiewując do, zakupionej jeszcze w Alice, płyty z przebojami lat 80-tych. Płyta śmieszna, tak jak i poprzednia - Beer&barbeque songs :), jakieś covery bardziej, ale w miarę słuchania zaczynamy chwytać z radością płynące z głośników dzwięki. Szyba pękła bardziej! Rysa wydłużyła się o kolejne kilka centymetrów. Teraz jest ich już kilkanaście i początkowe nadzieje na to, że jej nie zauważą, spadają drastycznie. Oby nie pękła całkowicie podczas jazdy. Obniżamy średnią prędkość podróżną i po każdorazowej nierówności, które bierzemy najłagodniej jak się da, zerkamy z trwogą, czy pęknięcie się nie pogłębia. Jakoś szcześliwie tego nie robi. A okazje ma, bo w miarę jak posuwamy się na południe coraz bardziej widać oznaki historycznej w Australii powodzi.

Ślady na drzewach oznaczają, że droga, którą jedziemy (główna - jedyna biegnąca wybrzeżem) w wielu miejscach była totalnie zalana. Gdy się ściemnia śladów na drzewach nie widzimy - pojawiają się za to dziury i mega nierówności na drodze. Czujemy się bardziej swojsko, ale my tu mamy mega trasę do pokonania! Swoją drogą to ciekawe, że jedyna droga wybrzeżowa to 2 pasmowa jezdnia. To samo było w drodze z Adelajdy do Alice Springs. O ile tam jest to poniekąd zrozumiałe (ruch naprawdę mały) to na wybrzeżu (gdzie mieszka zdecydowana większość Australijczyków (w odległości 50 km od morza - jakieś 85%) jest to dla nas dziwne. Choć z drugiej strony ich jest tylko 20 milionów.
Docieramy do Maryborough i mając dobry punkt startowy do jutrzejszego ataku na słoneczne wybrzeże usypiamy w miłosnym uścisku na tyłach naszego pękniętego domu.

W słoneczny poranek docieramy na takowe wybrzeże (Sunshine Coast - ok. 80km na płn. od Brisbane). Jest parówa / żar / gorąc / ostro wali w dyńkę. Zresztą nie tylko w dyńkę. Niesymetrycznie napromieniowane ciała dają znać o sobie. Przepalone części nie lubią tych niedosmażonych i stanowczo opuszczają pokład coraz większymi płatami. Nic to. Są rzeczy ważniejsze niż zrzucanie skór.
Pora na surfing! Chwytamy deski (Monia mniejszą / bardziej kobiecą :) wersję - body board) i napieramy na fale. O ile Monia całkiem sobie radzi, ja robię z siebie pajaca bezskutecznie rzucając się jak piskorz na niewielkie tego dnia fale. Ostatecznie również mi udaje się opanować sztukę surfingu na tyle by upamiętnić nasze dzielne, wysportowane sylwetki w jakże atrakcyjnych pozach. Jesteśmy wyluzowani i na maksa ozi. Lubimy ten niełatwy sport, czując po namiastkach mikrosukcesu ,jak wielką frajdę może sprawiać spokojne, pewne, i władcze sunięcie po wielkich falach wzburzonego, ciepłego morskiego bezmiaru.


Zdecydowanie wrócimy na deski, tymczasem, nagleni czasem, oraz, nie ukrywajmy, chęcią nowej przygody, transportujemy się na najbardziej znane w plażowej Australii Złote Wybrzeże (Gold Coast - ok. 80 km na poł. od Brisbane). Celujemy w samo centrum - Surfers Paradise. Już pozmrokowy rekonesans wróży miły nazadzień.
Gold Coast to 70 km pas nieprzerwanych, sąsiadujących ze sobą plaż z całą infrastrukturą, zapleczem turystycznym i, w co większych mieścinkach, z wysokościowcami w tle. Coś jak mnóstwo Mieln czy innych Ustek złączonych w jedno. Wrażenie przednie - woda czysta, piasek czysty, nawet psie kupy czyste! Raj dla plażowiczów. I mimo, że z nas chyba nie do końca są plażowicze, i po atrakcjach spalonego wnętrza kontynentu ciężko nam jest się przestawić na leniwe się wylegiwanie, bardzo miło się tu zabawiamy. Rzucamy się na fale, opalamy, ucinamy pod palmową osłoną drzemki, a wieczorem, w świetle zachodzącego słońca urządzamy sobie romantyczne spacery. Wy-po-czy-waamy.
Ale dość już tej sielanki. Ponownie, pod osłoną nocy (a raczej wieczora - słońce tu zachodzi już przed 20) transportujemy się na najbardziej na wschód wysuniętą część Antypod - Cape Byron. Ponownie używamy narzędzia rekonesansu i, po namierzeniu latarni morskiej, z wiarą w sukces nastawiamy budziki na 4.30 celem zaobserwowania pięknego, jednego z pierwszych na świecie wschodów słońca.
Udało się - obudziliśmy się i byliśmy na czas na Cape Byron. Widoki ładne, ale jednak chyba zachody nam się bardziej podobają.
Czas nagli, więc wsiadamy w furę i gnamy dalej. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Coffs Harbour co by wyrównać niesymetrię opalenizn. Do Sydney docieramy znów na styk nie doceniając siły korków ulicznych i z trwogą czekamy na wyrok w sprawie szyby. Auto z grubsza czyścimy tylko od wewnątrz mając nadzieję, że na tle innych plam / zadrapań (nie naszych) i brudów pęknięcie zostanie niezauważone. Tak też się dzieje! Podpisujemy dokumenty i uciekamy czym prędzej obładowani plecakami. Ostatki sumienia (i tak pewnie niesłusznego - sądzimy, że szyba była już wcześniej naruszona, a i tak przecież, jako wielki, niemiecki koncern,mają te auta ubezpieczone) topimy w zimnym piwku w towarzystwie naszych tu na antypodach, ziomków.
Australijska przygoda dobiegła końca ale nie zwalniamy. 3 dni odpoczynku / przegrupowań / prań / obmyślania strategii i ruszamy na podbój KIWI. Bądźcie z nami!

Więcej zdjęć tu 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz