poniedziałek, 28 marca 2011

My się nie Bali

Nasza indonezyjska przygoda zaczyna się jeszcze na lotnisku w Darwin. Nauczeni doświadczeniem nowozelandzkim tym razem na lotnisku zjawiamy się z wystarczającym wyprzedzeniem czasowym. Nie dana nam ma być jednak i tym razem bezstresowa odprawa. Na godzinę przed zamknięciem bramek dowiadujemy się, że bez biletu potwierdzającego chęć opuszczenia Indonezji, wizy nie dostaniemy. Smutne, trochę to psuje backpakerskie zapędy hulaszczego, beduinowego jestestwa, ale nic to. Zmuszeni wprawiamy słaby australijski internet w ruch w gorączkowej walce z czasem o znalezienie najlepszej (najtańszej i/tudzież bukowanej (bezpłaceniowej)) opcji. Australijski internet+tanie linie lotnicze wygrywają z nami tę walkę i jesteśmy zmuszeni do kupna biletu w "okienku". Medan - Singapur za miesiąc. Spoko, też dobrze, i tak miał być Singapur, a jakby co to jest opcja przebukowania. Tak czy siak lecimy na Bali!
Wiemy mniej więcej czego się w najczęściej odwiedzanym przez Australijczyków miejscu wypoczynkowym spodziewać, przeto nie wdajemy się w zbędne dyskusje z balijskimi lotniskowymi napędzaczami i wybieramy może nie do końca dużo tańszą (zrobić się w bambuko na starcie też wypada) i wygodniejszą acz na pewno ciekawszą i bardziej lokalsową formę transportu na pierwszą naszą balijską destynację, którą jest miasteczko Ubud. Z "dworca" (zamienionego bardziej na lokalne targowisko) na obrzeżach Denpasar zabieramy się z dwójką Balijczyków, którzy naprędce pakują swój towar (ciuchy z drugiej ręki) do vana i oferują nam podwózkę nim przy basowych dźwiękach amerykańskich  techno przebojów przerywanych próbami nawiązania kontaktu. Mimo że kontakt opiera się na kilku indonezyjsko-angielskich ( po obu stronach) słowach (dzień dobry, dziękuję, jak się masz, music, Poland, Ubud?, Ubud!) jest serdecznie i "blisko ludzi". Do Ubudu docieramy późno i dopiero koło północy znajdujemy miejsce do spania. 
Rano przy balijskiej kawie i typowym balijskim śniadaniu, czyli bananowych naleśnikach z sałatką bananową kontemplujemy może nieco zapuszczoną ale piękną, upstrzoną świątynnymi, hinduskimi ornamentami, a przede wszystkim bardzo klimatyczną, artystyczną hacjendę. Ubud to stolica artystyczna Bali i prawie każdy jest tu artystą. Prawie każdy ma tu też klimatyczną hacjendę, z prywatną świątynią. Dzień spędzamy na obserwacji życia tego miasteczka, przechadzając się głównymi, jak i tymi nieco mniej lub bardziej schowanymi ulicami/czkami, przeciskając się między atakującymi zewsząd skuterami i ciesząc oczy serdecznymi, pozdrawiającymi nas, ludźmi i rzezimieszkowatymi acz słodkimi i bardzo rodzinnymi makakami zamieszkującymi miejski park.

Nazajutrz wstajemy wcześnie. Chcemy się poczuć jak lokalsi więc wypożyczamy skuter i wyjeżdżamy za miasto. Już na obrzeżach witają nas zielone, wielopoziomowe pola ryżowe. Jedni robią na polu, inni coś tam majstrują, kobiety noszą tobołki na głowach, mężczyźni zbierają się z kumplami i urządzają walki kogutów a dzieci latają wkoło i się nam przyglądają , uśmiechają i pozdrawiają. Wszyscy patrzą na nas z niezmiernym, chyba z większym niż nasze zaciekawieniem (dobrze, że każdy nie ma tu aparatu fotograficznego, bo by nam robili, tak jak my im, zdjęcia). Naturalnie miło się wszyscy do siebie uśmiechamy, machamy i pozdrawiamy (Samalat pagi!, Hello!).  
Oczywiście słońce standardowo miło wali w dyńkę i korpus, czego ślady nienauczeni po raz już któryś, będziemy nosić przez następne dni. Jest przyjemnie, radośnie i ekscytująco. Ekscytacja sięga granic, gdy na pytanie o możliwość zrobienia zdjęcia jednemu z licznych o dziwo (w środku tygodnia) wioskowych orszaków weselnych dostajemy zaproszenie na jedno z takich wesel! Na wejściu dostajemy poczęstunek, popitek i w ten sposób wkręcamy się na tradycyjne balijskie wesele! Tańców nie ma (ponoć to normalne - ludzie skupiają się tu bardziej na jedzeniu i rozmowie), popijawy nie ma, ale jest egzotycznie i bardzo smacznie, choć na nasz gust jakoś tak statycznie, nic się nie dzieje. Para młoda jakaś taka nieciekawa. Siedzi sztywno na stołkach, z nikim nie rozmawiają, jakaś taka zestresowana. Ale wygląda musicie przyznać iście królewsko. Nawet białe skarpetki i japonki się tutaj ładnie komponują.

Jeszcze w Sydney zdarzyło mi się pracować w Operze na australijskim weselu. Zaczęło się ok. 19, skończyło o północy. Nikomu nie polałem więcej niż 3 kieliszki wina, nikt się nie spił, nikt nie odstawiał dzikich tańców, nie było śpiewów, żadnych oczepin. I to jest ponoć standard. Ma - sa - kra! Polskie wesela zdecydowanie rządzą.
 
Ruszamy dalej w trasę. Docieramy do Besakih, gdzie mieści się największy, najważniejszy i najświętszy balijski zespół świątynny. Mamy szczęście - od ostatniej pełni księżyca zaczęła się tu największa w roku ceremonia - ludzie znoszą do świątyni (głównie na głowach) swoje tobołki, których zawartość święcą i ogólnie modlą się i medytują. Taka nasza Wielkanoc (nawet się nieco kalendarzowo zgadza). Jest cudnie. Suniemy na naszym skuterku odmachując zeskuterzonym lokalsom. Na trasie nie spotykamy żadnego innego białasa na skuterku, co jest miłe. Uczucie miłości wkracza na inny tor wraz ze wzmagającym się deszczem. Zaczyna porządnie padać, czas ucieka, a my musimy wkrótce zwrócić skuterek. Z zaciśniętymi zębami suniemy więc przez górskie serpentyny, wśród tarasów ryżowych i wiosek pełnych zaciekawionymi niestandardowym widokiem przemoczonych białych skuterowców dzikusami. Fajnie:)
 
Następny dzień postanawiamy spędzić jeszcze bliżej natury więc skuter zamieniamy na rowery. Mimo wyczerpującego słońca i cierpiących katusze rzyci zdecydowanie polecamy takie rozwiązanie. Rowery porzucamy na chwilę w okolicach rzeki Ayung i wbijamy się centralnie na wielopoziomowe, misternie zirygowane pole ryżowe, które odbijają w sobie niebo, słońce i są po prostu magiczne i piękne. Z wycieczki wracamy w pełni ukontentowani.




2 komentarze:

  1. Szybko wpisuje się Wasza toruńska fanka. Jesteście beściaki. Super wyglądacie i widać, że nie jesteście jeszcze zmanierowani ogromem wrażeń, piękna itp. Tak trzymac, ale prosze mimo wszystko uwazac na siebie.
    Pozdrowienia H.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tymi małpami to jak z siostrami i z braciami. A nie wściekłe i złośliwe?

    OdpowiedzUsuń