poniedziałek, 21 marca 2011

Raz na łodzi, raz w kiblu

Jak tam u Was zmarźluchy? Wszystkie członki na miejscu? Utopiliście Marzenę?

U nas wieczory coraz chłodniejsze. Ponieważ jesteśmy wygodni i łakniemy słońca nie akceptujemy takiego stanu rzeczy i postanawiamy się ewakuować. Gdzie? Na północ, a jakże, do słonecznej Indonezji. I tak ostatnimi czasy na nowo zbieramy się do podróży. Oczywiście na dużo mniejszą skalę niż przed wylotem z Polski, to jednak w dalszym ciągu wiąże się to z przygotowaniami, załatwianiami, rozterkami, stresami i smutkiem, że to już koniec. Bądź co bądź spędziliśmy tu prawie pół roku! Naturalnie narasta w nas też podniecenie, że już niedługo będziemy odkrywać nowe lądy.

Ostatnie australijskie tygodnie postanowiliśmy spędzić niskim kosztem, koncentrując się na pracy. I mimo iż nie było jej w bród, to na brak zajęć narzekać nie mogliśmy.

Niezapomniane chwile spędziłem na 3 dniowej robocie kelnerskiej na łodziach motorowych. Zajebioza! W Sydney rozgrywane były akurat kilkudniowe regaty Audi. Setki śmiałków rywalizowało ze sobą w różnych kategoriach na wszelkiej maści żaglówkach, katamaranach i innych wiatropędnych statkach. Grono finalistów regat siadało następnie za kierownicami aut i ścigało się na torze. Najlepszy wygrał nowe Audi A1. Ciekawa formuła. Ponieważ regaty sportem widowiskowym są, właściciele dużych łodzi motorowych robią interes na kibicach i turystach chętnych obejrzeć poczynania śmiałków z wody. Tak się złożyło, że poproszono moją skromną osobę o udzielenie fachowej i profesjonalnej usługi kelnerskiej dla klientów jednej z takich łodzi. Po naszych campervanach, które ujeżdżaliśmy w tripie po Australii, domyślałem się jak może wyglądać wnętrze takiej łodzi, jednak to, co ujrzałem ponownie rozwarło mi szeroko usta. Wielkie łoża, kafelki, prysznice, tv, internety, kuchnia z wszelkimi gadżetami. Normalnie jak w domu. Tylko że podłoga się cała ruszała i lawirowanie z wypichconymi przez kucharza pokładowymi poczęstunkami wśród pokładowej gawiedzi wymagało stosowania nieraz iście cyrkowych zabiegów. Fajna zabawa, konkret doświadczenie.

Mimo iż termin wylotu coraz bardziej się zbliżał, nie rezygnowaliśmy z łapania się dodatkowych prac. I tak wylądowaliśmy pewnego pięknego poranka z plecakami / torbami pełnymi ulotek na sydneyowskich przedmieściach z zadaniem zaliczenia każdej skrzynki pocztowej. Płaca marna, mnóstwo chodzenia, ale przynajmniej świeże powietrze, można pośpiewać, porozmyślać. O ile pierwszy dzień był nienajgorszy i dawał nadzieję na ciekawą opcję dorobienia na boku, to ulotkowe realia dni następnych sprawiły, że ulotkom od tego czasu mówimy stanowcze NIE! Ok. 30-40km dziennie, często w mega słońcu, z GPSem w plecaku (co by nie oszukiwać) za nieludzką na takie warunki płacę to stanowczo za dużo nawet dla profesjonalnych chodziarzy. Ale nie narzekamy. Poznaliśmy kilka bliższych i dalszych dzielnic i zobaczyliśmy jak ludzie sobie mieszkają - a mieszkają chyba tak jak wszędzie - bliżej centrum wiadomo, że na bogato, dalej biedniej i bardziej innonarodowościowo (czyt. arabsko-chińsko). A przede wszystkim poznaliśmy chyba wszystkie możliwe typy skrzynek pocztowych z wszelkimi zaletami i wadami poszczególnych. Przykładowo ładna z pozoru skrzynka może posiadać tak wąską szparkę, że penetracja jej ulotką bywa tak męcząca, że po pewnym czasie się odechciewa i ulotka trafi do innej szparki.

Kończąc tematy pracowe nie sposób nie wspomnieć o jednej z ostatnich z naszych kelnerowych prac. Okazuje się bowiem, że kelnerem nie tylko trzeba umieć być na salonach, łodziach i innych operach. Ba!, to jest proste. Sztuka zaczyna się w kiblu, gdy trzeba dbać o jego dobre imię, wytrzeć lusterko, umywalkę, spuścić wodę po niechlujnym kliencie. Fajnie :) Przypomniało mi się jak w czasach podstawówki zatrzasnąłem się w domowym kiblu i czekałem kilka godzin aż tata przyjdzie z pracy i rozwali zamek wiertarką :)

Nasze ostatnie wojaże odstawiły sport numer 1 naszego małżeństwa na dalszy plan, dlatego korzystając z nieco większej swobody dysponowania wolnym czasem zażyłem kilka sesji wspinaczkowych. Odwiedziłem drugą największą sydneyowską halę wspinaczkową i ponownie odpłynąłem wśród bogactwa chwytów, dróg i wymyślnych, przygotowanych zarówno do prowadzeń jak i do boulderingu formacji. Masakra.
Hala dysponuje oficjalną, standardową drogą do bicia rekordów we wspinaczce na czas. To co na filmikach wygląda jak szaleńcze zadawanie z buł po mega klamach w rzeczywistości jest nieco bardziej skomplikowane. Droga jest nieznacznie przewieszona, jednakowe - pod różnymi kątami przykręcone - chwyty są spore ale w większości obłe i tylko w kilku miejscach w obłości swej dające zagiąć palce na krawądkach. I przede wszystkim - nie jest to droga banalnie prosta. W australijskiej skali to 22, czyli 6c+ albo jak kto woli 6.2+! (choć wycena ta jest wg mnie przesadzona). Nie darowałbym sobie gdybym nie przystawił się do niej. Problemów naturalnie nie było :) ale jak można sieknąć taką drogę poniżej 7 sekund pozostaje dla mnie zagadką. Cóż - praktyka pewnie i ukierunkowany trening. Bardzo ciekawe doświadczenie - z pewnością z większym zainteresowaniem będę od tego czasu oglądał relacje z zawodów. Szczepan - prosimy o modernizację ścianki "W P...e" :)

Masakra dzieje się ostatnio na świecie. Ledwo się skończyło trzęsienie w Nowej Zelandii a następne w Japonii. Na szczęście docierają też do nas miłe informacje zza wielkiej wody. I tak podróżując sobie do pracy wyczytaliśmy w codziennej darmowej pociągowej gazetce (takie nasze "Metro") o bohaterze, którego to łódź patrolowa / ratunkowa zlokalizowała dryfującego na krze lodowej, którą to woda zniosła wgłąb morza. Jak wielka była nasza duma gdy okazało się, że bohaterem tym jest Polak, który to dryfował w ten sposób po Zatoce Gdańskiej z butelką wódki w ręku.

Inna z informacji z jednej z pierwszych stron gazet to informacja o śmierci węża. Biedak otruł się silikonem po ugryzieniu jednej z modelek w nadnaturalnie spory / jędrny biust. RIP.

P.S. Jesteśmy w Darwin - przegorąco, więc się relaksujemy, eksperymentujemy z siłą Coriollisa (patrz komentarz Adama w Księdze Gości) i po raz ostatni podziwiamy "piękno" aborygeńskich facjat. Jutro lecimy na Bali!

8 komentarzy:

  1. małe sprostowanie - sport nr 1 naszego małżeństwa to chodzenie na zakupy, nie jakaś tam wspinaczka

    OdpowiedzUsuń
  2. Jutro, czyli 22.03.2011. A mieliście zaczekać na mnie, ale mówi się trudno. Proszę, dajcie znać, jak dolecicie. Pozdrawiamy mocno i cieszymy się z Waszych przygód i z tego, że jesteście coraz bliżej domu. M. i T.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja przepraszam M i T, ale ja dostałam jakieś informacje o bali, a w opowieści jest tylko o krze i sporej łódce także o domach, ale nie koniecznie z bali. Jak więc wygląda sytuacja z Bali? Czy ktoś tam jest w tej chwili?

    OdpowiedzUsuń
  4. Halo. Meldujemy się z Bali. Zjechaliśmy późno, teraz się wybudzamy, ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest net, i dopiero dziś, za dnia zaczynamy eksplorację. Bądźcie cierpliwi, będzie się działo!

    P.S. M i T? Hm,mamy nowych fanów?

    OdpowiedzUsuń
  5. Halo ha
    Fani z Polski Bali sie bo wpisy opadly, ale strach juz minal.
    pozdro i dalej w swiat!

    OdpowiedzUsuń
  6. Poza tym chciałam zgłosić do wszystkich członków rodziny na wszystkich frontach, że z końcem marca upływa termin zapisywania się na bilety na EURO. Należałby się zastanowić czy nie należy zapisać się na loterię. W razie wygranej chętnych towarzyszy nie zabraknie. Na przykład ja jestem chętna na różne nadmiary w ilościach też sporych.
    Zapisana.

    OdpowiedzUsuń
  7. Się nie bali i polecieli na Bali ;) fajnie słyszeć że już dotarliście do kolejnego celu wyprawy z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy bloga i przede wszystkim zdjęcia, bawcie się dobrze i uważajcie na siebie ;)

    Pozdrawiam
    Marcin

    OdpowiedzUsuń
  8. Napiszcie już coś, byśmy się nie Bali Waszego Bali. A chaty też są z Bali? Czy śledzicie komunikaty o natężeniu promieniowania bo Japonia dosyć blisko. Pozdro M.

    OdpowiedzUsuń