środa, 27 kwietnia 2011

To miasto wciąga

Po miesiącu w Indonezji w człowieku pojawia się naturalna tendencja do mechanicznej odpowiedzi :"Nie, dziękuję" - na wszelkie kierowane do niego zapytania oraz: " Co? niemożliwe!" - na każde udzielane mu życzliwie informacje. Z takim oto wgranym nastawieniem lądujemy w Singapurze, i zupełnie nie możemy się z początku odnaleźć. Wiedzieliśmy mniej więcej czego się po Lwim mieście spodziewać, ale mimo to ostatecznie nadziwić się nie możemy, że 2 kraje położone przecież tak niedaleko (Indonezję widać ponoć w Singapurze z ogromnej karuzeli), mogą się tak mocno różnić, a może bardziej - że ludzie mogą. Nikt nas nie woła, nikt nie chce "bezinteresownie pomóc", nikt nawet na nas nie patrzy, choć raczej odróżniamy się od tej malajsko-chińsko-hinduskiej mieszanki, choćby unikatowym kolorem włosów. Musimy więc radzić sobie sami, pytać i wierzyć w odpowiedzi, co skutkuje, że  z lotniska na wybrzeże (na kemping, gdzie spać będziemy) przemieszczamy się transportem w dużej mierze pieszym. 

Po drodze mijamy super wypieszczone osiedla.  No piękne są - czyste, zadbane, dużo zieleni. Nie można się do niczego przyczepić. Ludzi nie mijamy (bo są godziny pracy), z wyjątkiem robotników, którzy strzygą i tak - na nasze oko - nazbyt przystrzyżone trawniki, odmalowują jeszcze całkiem białe ściany, wycinają nie do końca zwiędłe osiedlowe kwiaty.  A efekt tego jest wart chyba całych tych nadgorliwości, bo miło pewnie się tu żyje, a na pewno miło się to wszystko ogląda.
To miasto nas wciąga. Choć zmęczeni i niewyspani, do tego z plecakami, na jednym wdechu przemaszerowujemy całe 3 dni jakie przeszło nam tu spędzić, bo nie możemy sobie jakoś niczego odpuścić. Tyle tu tego i wszystko imponuje. Dziwaczne drapacze chmur pokrywają horyzont z każdej strony. Dwa wielkie duriany mieszczą sale teatralne. Powyginana spirala ala łańcuch DNA to most prowadzący do wielkiego czegoś w kształcie kwiatu lotosu, a w nim galerie sztuki. A nad tym wszystkim 3 ogromne wieżowce połączone na szczycie jakby wielkim statkiem. Sam statek dłuższy jest niż wieża Eiffla. Tam mamy kasyna i luksusowe hotele, takie "małe" singapurskie Las Vegas. Pod nimi wielkie "fale", rozświetlone nocą na niebiesko to kolejne architektoniczne wyczyny. A w środku tego wszystkiego, na wijącej się po mieście rzece właśnie postawili mały hotelik o czerwonych ścianach (tak mały, że pomieścić może chyba tylko jeden pokój) niejako wisienkę na całym tym wypasionym torcie. Jest przepych!

Jest też technologia. Wielkie metalowe palmy?/parasole? to czerpiące energię ze słońca klimatyzatory powierza dla spacerujących, zgrzanych pewnie mocno w swym zachwycie przechodniów. Dalej wśród palm wiją się metalowe węże? które skraplają wodę, by dzięki gorącu powietrza mogła ona z powrotem wyparować do atmosfery w postaci orzeźwiającej mgiełki, w której chłodzie można się skryć i odpoczywać. Pomyśleli po prostu o wszystkim.
Zwiedzamy też centra handlowe, których jest tu mnóstwo i które same w sobie stanowią niezła atrakcję turystyczną. Orchard Road - to ulica zakupowa,  taka o jakiej prawdziwa zakupoholiczka może pomarzyć. To jakby wszystkie warszawskie Złote Tarasy i Arkadie postawić na jednej ulicy, pomnożyć razy 20, wydłużyć, poszerzyć i upiększyć, potem jeszcze połączyć podziemnymi przejściami prowadzącymi do metra. By nie trzeba było w ogóle wychodzić. Choć nie lubimy metropolii tu nam się naprawdę podoba, choć z workiem pieniędzy podobałoby się jeszcze bardziej ;)

Co nieco od merfiego: Fani sportowi wiedzą, że Singapur to jednak nie tylko super architektura, przepych, jedzenie i sklepy. To także sport, a konkretnie - Formuła 1! Niestety nie przybyliśmy tu we wrześniu / październiku więc na żywo wyścigów obejrzeć nie mogliśmy. Mogliśmy się za to do woli przechadzać po trasie nocnego Grand Prix i tak czyniliśmy. Ponadto tak się złożyło, że jedna ze stajni - Red Bull Racing przygotowała dla nas małą namiastkę ulicznego ścigania - pokaz Davida Coultharda w swoim bolidzie po wypełnionym przechodniami Orchard Road. Auto ryczało, dymiło i śmigało co jakiś czas w pokazowych manewrach zachęcających ludzi do kupna biletów na jesienne GP. Dawali 30% zniżki. Szkoda jedynie że organizatorzy wybrali do pokazu tą największą w Singapurze ulicę sklepową, bo David wyraźnie bał się wdusić mocniej na gaz. Tak czy siak - namiastka była i była ona przednia.




8 komentarzy:

  1. Fajnie, fajnie, a teraz dokąd. Trzymajcie się. H i W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Helo, bardzo nam się podoba reportaż z Singapuru, sam muszę go napisać i myślałem, żeby zrobić odnośnik do Waszej strony ;-) pozdro z Bangkoku

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja pozdrawiam z Hong Kongu ;)

    Widzę że nie zwalniacie tempa ani na chwilę :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie no Singapur pełen wyczes. No i pewnie shopping też mają 1 i 3 maja? A co żyje w tych dużych mentosach? Małe mentoski?

    OdpowiedzUsuń
  5. :) Dawaj odnosnik, dawaj:) Tez juz jestesmy w Tajlandii (Krabi) i za pare dni ruszamy do Bangkoku. Caly czas sie mijamy:)
    A Ty Marcin to sie nie obijaj! Odpusc na chwile Facebooka i zakladaj bloga:) bo tez chcemy wiecej info co u Ciebie.
    Singapur prawda. Wyczes konkretny. Bardziej niz Kuala Lumpur, o ktorym w krotce. W srodku Mentosa jest the Freshmaker ponoc, ale balismy sie sprawdzic.
    No! To jest wydajnosc! Jeden komentarz - 3 odpowiedzi :)
    Pozdrawiamy z Tajlandii.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tajlandia nam się bardzo podoba (Bangkok za dnia trochę nudny), niestety mamy na nią tylko 14 dni..Phi Phi rewelacja, a teraz już w Chiang Mai i słoniki ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. A dzisiaj są urodzinki Merfiowej. Życzymy samych wspaniałych dni w dalszej podróży, miłości Merfiego i marzeń do spełnienia i ..... wszystkiego najlepszego.
    H. i W.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak ja byłam rok temu w marcu to jeszcze budowali to i bylo dużo dźwigów. Miło zobaczyc jak się coś zmienilo :)

    OdpowiedzUsuń