czwartek, 5 maja 2011

Para lumpów w Kuala Lumpur

Malezja. Znowu nie byliśmy pewni czego się spodziewać. Co naturalne i co w podróżowaniu miłe. Spodziewaliśmy się chyba czegoś na miarę Indonezji. W końcu podobnie się nazywa. Malezja, przynajmniej kontynentalna (niestety Borneo musimy zostawić sobie na następny raz :)) wydaje się krajem dużo łatwiejszym do podróżowania. Da się tutaj często dogadać po angielsku. Prawdopodobnie nasze mniemanie o kraju zmieniłoby się  nieco, gdyby dane nam było pojechać w te nieco rzadziej odwiedzane, dziksze zakątki. Ponieważ chcemy się skoncentrować na penetracji krajów położonych nieco bardziej na północ - głównie Wietnamie - podróż po Malezji ograniczamy jednak zaledwie do dwóch destynacji.

Z Singapuru transportujemy się bezpośrednio do Kuala Lumpur. Autobus jest aż zbyt wygodny, albo ma po prostu zużyte amortyzatory. Fotele są za to olbrzymie, regulowane. Bardzo miła odmiana po autobusach indonezyjskich. Następne autobusy, którymi dane nam będzie w tym kraju jeździć również się różnią. Przede wszystkim są dużo mniej ładowne. Ludzi tu na dach nie wsadzają. W środku nie można palić. To duuża zmiana, bo w Indonezji połowa autobusu paliła, kiepując na podłogę. Jak ktoś chce wysiąść to już nie krzyczy / stuka czymś metalowym w nadwozie ino grzeczne wciska przycisk stop. Dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że taki transport bardziej nam się podoba :). Jest inaczej - kulturalniej. Po prostu kraj lepiej rozwinięty - ba - całkiem nieźle rozwinięty. Na polach rolnicy nie karczują ryżu sierpami i nie orają bawołami tudzież innymi zwierzętami zaprzęgowymi. Tu często mają już traktory. Mieszkańcy mijanych wiosek już mniej - choć nadal - ciekawie się nam przyglądają. Ale nie sikają już na oczach wszystkich do przydrożnego rowu. Jest kultura. Najbadziej różni się chyba mentalność ludzi. Zdają się mieć inne / uczciwsze / życzliwsze nastawienie do innych ras. Nikt nie zaoferował nam nieuczciwej, kilkukrotnie zawyżonej ceny, z którą nie można się kłócić. O ile ceny podawane przez Lonely Planet w przypadku rok temu wydanego przewodnika po Indonezji były dużo wyższe, w Malezji do tej pory ceny są identyczne. Poza targowiskami w zasadzie nie występuje tu zjawisko negocjacji cenowej. A ceny są bardzo podobne, może trochę, niewiele wyższe niż Indonezyjskie.
Tak więc lądujemy W Kuala Lumpur, gdzie już na progu wita nas nowy, ładny, nowoczesny dworzec autobusowy. Mieszkamy w Chinatown, tuż nad "restauracją", której jednym z kluczowych dań są żaby i tuż obok targowiska, na którym można znaleźć wyroby czołowych projektakntów mody za bardzo przystępną cenę. Po Singapurze zwalniamy tempo i spokojnie przechadzamy się po mieście. Jest ładnie. Oglądamy architekturę i raczymy się lokalnymi specjałami (w końcu mięso tutaj jest pysznym kurczaczkiem a nie, tak jak w Indonezji kością / ścięgnem czy kto tam wie czym lub głową ryby). Podczas naszych wędrówek spotykamy stopożerne ryby, za którymi - po naszej zeszłorocznej wizycie w Tajlandii - tak tęskniliśmy! Jesteśmy dla rybek baardzo szczodrzy i dajemy im się naskubać do woli. Początkowe, trudne do wytrzymania, łaskotanie przeradza się w prawdziwą ucztę. Dla nas ucztę zmysłów, dla ryb - wiadomo. Naturalnie oglądamy też wizytówkę Kuala Lumpur, czyli Petronas Towers. Rzeczywiście są wielkie a po zmroku pięknie się rozświetlają.
Prada i Louis Vuitton za jedyne 70 zeta.
 

Choć piękne, zielone Kuala Lumpur bardzo nam się podoba, jednogłośnie stwierdzamy, że to jednak nowoczesny, rozmyślnie zaplanowany Singapur wywarł na nas dużo większe wrażenie. Nacieszywszy oczy stolicą ruszamy w stronę granicy z Tajlandią. Hola hola jednak, nie tak szybko. Nie opuścimy Malezji nie nurzając się w bajecznie kolorowych wodach, kontemplując rajską naturę! Dlatego udajemy się na wyspy Perhentian, a konkretniej na mniejszą z nich - Kecil. 
Tu śpimy na dziko na romantycznej plaży Adam i Ewa, gdzie w towarzystwie wielkiej jaszczury podziwiamy piękne zachody słońca, siedzimy przy ognisku a rano, po wyjściu z namiotu wskakujemy do ciepłej wody. Jest miło. Sporo też snorkujemy. Widzimy dwa wielkie (ok. 1,2m) żółwie, cztery podobnej wielkości rekiny!, wielką rybę i niezliczoną ilość kolorowych, wesołych rybek. Jest przyjemnie, ale widać, że piękna rafa umiera. Sporo turystów bestialsko stąpa po zatopionych w wodzie koralach, przyczyniając się do ich obumierania. Jesteśmy oburzeni.


Koniec plażowania, koniec Malezji. Jest pięknie, ale przed nami misja podróży na północ. Cel - Tajlandia. Malezja jednak nie chce nas tak szybko pożegnać. Pierwsze podejście przekroczenia granicy nie udaje się. Powód - nie dają wizy on arrival. Musimy zawracać i próbować ponownie na zachodnim wybrzeżu. Może to i dobrze - choć tracimy cały dzień na transport to jednak wizja przekraczania granicy w strefie ogarniętej od kilku lat wojną domową nieco nas stresowała. Może to znak. Zawracamy zatem  z powrotem do Malezji. Netowanie w Mc Donaldzie w Kota Bahru dostarcza dodatkowych wrażeń za sprawą transmitowanego na telebimie finału Open India w badbingtonie między Malezyjczykiem a Duńczykiem. Wszyscy patrzą na ekran - patrzymy i my, co jakiś czas z dumą zerkając jedni na drugich. Pojedynek o dziwo okazuje się bardzo wyrównany, ale Malezyjczyk (Lee) giba się jednak nieco lepiej i ku uciesze lokalsów triumfuje nad białym najeźdzcą.
Drugie podejście do przekroczenia granicy okazuje się się nie mniej stresujące. Dostaniemy wizę czy nie? Szybka akcja w biegu w klapkach - ATM, kantor, papiery, 8 pieczątek i wizy są - jesteśmy w Tajlandii. Jeszcze tylko jakieś 8 godzin jazdy i będziemy w raju.
 

6 komentarzy:

  1. Witajcie!!!
    Tu Sauron...wlasnie ogladam dokladnie pierscien, ktory puscilisce mi w NZ ( za gruba KASE!!!!)i kurde....to nie TEN...nie TEN jedyny...to pierscien zareczynowy MONI!!!!
    Chyba nie chcecie mnie w jajo zrobic?
    Jak sie umawiamy? moge ewentualnie do Wietnamu podskoczyc to wymienimy ringi
    Dajcie znac - bo czas mija i ekspansja swiata moze mi nie wyjsc

    OdpowiedzUsuń
  2. Popatrzyłam dokładnie na mapę i widzę, że jesteście już o 1/3 odległości bliżej nas. Trochę martwi mnie obecna podróż przez niebezpieczne kraje, ale myślę, że jesteście rozsądni i nie będziecie np. w Kambodży zapuszczać się w dżunglę. U nas ok, cieplutko i pracowicie. Pozdrawiamy. M. i T.

    OdpowiedzUsuń
  3. A może by taki biznes rozkręcić, żeby te ryby sprowadzić i zrobić taki skubany bar w wawie jak to takie fajne? I czysta potem taka noga? Skórki też wyjadają? Może byście wraz z ringiem rybę przekazali? Jest ryba jest biznes.

    A poza tym w kwestii formalnej. Czy można jakoś tak zrobić, żeby dostawać powiadomienia o nowym wpisie?

    OdpowiedzUsuń
  4. Ryby już chyba w Polsce są. Były w Brzyduli. Ale jest to jakiś pomysł. Zdecydowanie to działa, ale bardziej jako peeling, bo one tylko martwą skórę dziobią. Skórek chyba nie wyjadają - samemu trzeba wyjeść. Najlepiej jak ma się na taką sesję wyłączność, bo ryby skubią najbardziej zapuszczone stopy. Na szczęście nam, po Indonezji mocno się zapuściły więc ryby gromadnie lgnęły właśnie do nas.
    Co do kwestii powiadomień - nie ma tak łatwo, trzeba codziennie na bloga zaglądać :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Te, Sauron, pogódź się z wizją gnicia w czeluściach wiecznego odmętu jako poczwarka wyimaginowanego władcy świata - pierścień dobrze nam służy i łatwo go nie oddamy. Choć musimy przyznać, że jakaś nieodparta siła ciągnie nas do Sajgonu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kocham Malezję! Zwiedziłam cały kraj bardzo dokładnie i najbardziej mi przypadł do gustu z azjatyckich perełek.

    Widzę, że mamy nawet bardzo podobne zdjęcia :) Szkoda, że nie zostaliście tam na dłużej i mam nadzieję, że jeszcze tam wrócicie.

    OdpowiedzUsuń