sobota, 14 maja 2011

Tajskie formacje


W Tajlandii byliśmy już rok temu na naszej podróży poślubnej. To tu, na otoczonej pomarańczowymi wapiennymi klifami i szafirową wodą plaży jednego z romantycznych wieczorów zrodził się w głowach zalążek planu obecnej podróży. Bez konkretów, zarysów, ale właśnie tu stwierdziliśmy, że jeśli nie wyrwiemy się z ojczyzny na trochę dłuższą wyprawę, będziemy czuli niedosyt - gorycz nieziszczonego marzenia. Dlatego gdy tylko ustaliliśmy, że kraj Tajów będzie na trasie naszej podróży wiedzieliśmy, że musimy zawitać  ponownie w te iście rajskie rejony. Tym razem dodatkowym bodźcem były idealna, bezdeszczowa pogoda i mniej napięty grafik, umożliwiający połowie naszej ekipy poświęcić się co nieco aktywności, z której chyba najbardziej znany jest półwysep Phra Nang w okolicach Krabi - wspinaczce!
Na Tonsai Beach, jedną z trzech (czterech - zależy jak liczyć) plaż zasłoniętych wysokimi wapiennymi skałami docieramy jedynym możliwym środkiem transportu - tzw. longboatem - długą łodzią napędzaną głośną i dymiącą śrubą umiejscowioną na  kilkumetrowym drągu. Tonsai to mekka wspinaczy z całego świata. Ciężko tu spotkać kogoś kto mniej lub bardziej nie był by ze wspinaczką związany. Plaża jest pełna względnie tanich bugalowów, a w rastafariańskich knajpach wieczorami przesiadują zadreadowani climbersi, sączący leniwie po aktywnym dniu pyszne bananowe szejki przy dźwiękach Bobowych przebojów. Są też slack-liny, czyli rozciągnięte między drzewami liny do ćwiczenia równowagi, koncentracji tudzież po prostu do uskuteczniania semi-aktywnego wypoczynku. Ponieważ lubimy wtapiać się w miejscowe klimaty trzeba było wszystkiego spróbować na własnej skórze. 
Zamieszkujemy zatem w bungalowie, niektórzy z nas co nieco się zadreadowują i poświęcamy się wspinaczce. Skała naturalnie, jak można się spodziewać, jest przedniej maści, ze wszelkimi możliwymi do wyobrażenia formacjami. Klamy w przewieszeniu, krawądki na pionach, tufy, odciągi, oblaki, dwójki w plecy. I konkretne stalaktyty. Wszystko to dotykam. Zapinam na każdym możliwym chwycie pozbawione kondycji palce. Ech. 2 miesiące przerwy robi swoje, więc dni restowych jest siłą rzeczy więcej niż mniej. To dobrze. Mamy czas na przednie biczowanie, czytanie, jedzenie. Jednego z leniwych dni wybieramy się na ukrytą w dżungli lagunę. Nie jest to może filmowa, słoneczna, niebieska laguna, ale poprzez swą prawdziwą dzikość i usytuowanie na trudno dostępnym wzgórzu, wymagającym solidnej wspinaczki, jest piękna.

Minus plaży Tonsai to niewątpliwie nieatrakcyjne, mulisto-kamieniste dno, sprawiające, że kąpiel tu nie należy do miłych. Ale wystarczy wyczekać na 2 razy dziennie występujący odpływy, by po dwóch kwadransach znaleźć się na pięknej, piaszczystej, rajskiej plaży. To tu kręcone były przygody agenta Jej Królewskiej Mości.

Lubimy to miejsce i po tygodniu wcale nie czujemy ogromnej potrzeby ruszenia dalej. Jedziemy jednak do Bangkoku, gdzie mamy nadzieję załatwić sobie wizy do Wietnamu.
Wiz do Wietnamu jednak w Bangkoku nie załatwiamy. Drogo i długo. Zrobimy to w Phnom Penh (Kambodża). Jednak od razu z prawie 8 milionowej stolicy Tajlandii nie wyjeżdzamy. Choć co nieco zaznaliśmy już tego miasta rok temu i, po Indonezji chaos Bangkoku nie robi na nas takiego wrażenia, zatrzymujemy się na moment ponownie w najbardziej backpakerskiej dzielnicy miasta - okolicach Khao San Road. Za dnia przeciskamy się przez te szersze, rozświetlone, tętniące życiem, jak i węższe, pachnące (no może nie zawsze) przyprawami ulice China Town. Kupić tradycyjnie dla China Townów można tu wszystko, przy czym wykształciła się tu swego rodzaju specjalizacja. 20 sklepów muzycznych pod rząd, potem sklepy z kosiarkami, następnie cięższe sprzęty - tokarki, prasy, silniki, dźwigi. Są nawet sklepy z bronią i miotłami. Oczywiście wszędzie mnóstwo warungów i przydrożnych bód z jadłem niewiadomego pochodzenia. Gdy jednego z następnych dni będziemy się tędy przechadzać niemal o świcie w drodze na pociąg do wschodniej granicy będziemy mijać śpiących na ulicach mieszkańców. Z plakatów patrzą na nas ubrani w mundury wojskowe ministrowie reklamujący kamery przemysłowe CCTV, czy inne odkurzacze. Z ozłoconych framugami zdjęć patrzą też na nas przedstawiciele rodziny królewskiej, wraz z jej najmłodszymi, siedzącymi jeszcze w wózkach przedstawicielami.  Jest też w Bangkoku naturalnie od groma świątyń, których jednak nie zwiedzamy, bo już się nam nie chce oglądać tego przepychu złota i przeróżnych pozycji Buddy ;) W Bangkoku chaos ulicy współgra wyśmienicie z przepychem, religią, zorganizowaniem. Metro do złudzenia przypomina to singapurskie.

Jednego z wieczorów spotykamy na Khao San argentyńską parę podróżującą od 9 lat po świecie na motocyklu! Szok. Szacun naturalnie spory, choć poprzez swą niekwestionowaną kontrowersję, trochę niepojęty. Naturalnie od razu przypomniał nam się jeden z gdyńskich pomiotów - Jędrek, który ze swoją żoną również w podobnym czasie co my wyruszyli w drogę dookoła świata. Tyle że, jak Argentyńczycy, na motocyklu. Pozdrawiamy!
Do Bangkoku chcieliśmy wrócić jeszcze z jednego powodu - dla masażu. I choć wiele miejsc na mapie naszej podróży prawdopodobnie oferuje lepsze zabiegi, to z sentymentu wstrzymywaliśmy nasze umęczone członki na masaż właśnie tu. I dobrze zrobiliśmy. Za 2x10 złotych nasze obolałe korpusy były świadkami prawdziwej uczty. Festiwal ścisków, ugnieceń, zgniatań i innych wykrzywień, przy spazmatycznych, choć wymuszonych dobrym smakiem - bezgłośnych jękach trwał ku uciesze naszych ciał. Po takim zabiegu jesteśmy gotowi do ruszenia w dalszą tułaczkę po świecie.
To, co lubimy w Tajlandii to także przepyszne jedzenie. Nie wyobrażamy sobie, by czerwone, zielone i żółte curry mogły by nam się znudzić. Niestety nigdzie na świecie do tej pory takiego nie jedliśmy. Na szczęście mają tu także uwielbiane przez nas od Indonezji, choć już nie tak dobre, naleśniki bananowe! Nie mają natomiast równie uwielbianych kaw z zagęszczonym mlekiem :( Ach, w naszych nostalgicznych uniesieniach nie możemy sobie wyobrazić naszej popowrotnej diety. Naleśniki bananowe + kawa z zagęszczanym mlekiem chyba nie szybko się nam znudzą.


3 komentarze:

  1. Tu M. i T. Fajnie, że piszecie na tyle często, że adrenalina nam trochę opada. Ciekawie i cieplutko sobie żyjecie, ale teraz prosimy, naprawdę uważajcie, bo rejony chyba bardziej niebezpieczne. U nas ok. Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń
  2. M. i T. - nie bójcie żaby, będziemy uważać. Grzybów w Kambodży nie będziemy szukać :), a z Khmerami już tu się chyba na dobre rozprawiono. Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń
  3. hello, co do Buddy mamy te same uczucia tyle świątyń i jego posągów to ja w całym swoim życiu kościołów nie widziałem! ;) pozdro
    Mat

    OdpowiedzUsuń