poniedziałek, 11 lipca 2011

Bardzo długi post


Wyśpiwszy się pod najlepszą w San Francisco nocną miejscówką czym prędzej ruszamy na dziki wschód. Obieramy mało uczęszczaną drogę międzystanową nr 50. Samotną pięćdziesiątką przekraczamy "granicę" Kalifornii z Nevadą nad zimnym jeziorem Tahoe. Miejsce na nocleg znowu mamy idealne - zajazd piknikowy z toaletą, prywatną bulderownią (~ścianką wspinaczkową), nad urokliwą zatoką emeraldową. Nevada to niedozwolony w większości innych stanów hazard. Nad Lake Tahoe widać to dobitnie. Pierwsze newadzkie miasteczko leżące tuż za granicą kolorowo manifestuje niespotykaną gdzie indziej możliwość zabaw losowych. Bawimy się i my, na razie między sobą, wprawiając się w Black Jacku, co by wkrótce rozbić kasynowe banki i zarobić na dalsze podróże :)
Jedziemy dalej, przez rozległe pustynie Nevady. Krajobraz się zmienia. Ziemia się wysusza, wysychają jeziora, wyrastają góry. Są też prawdziwe, wielkie piaszczyste wydmy! Ponieważ nasze wielbłądy zostawiliśmy w Australii wydmy zdobywamy pieszo. Jak zwykle idealnie przygotowani do zadania (patrz nowozelandzkie lodowce w trampkach) nie zabieramy ze sobą wody. Ponieważ kaktusów wizytowana przez nas pustynia nie posiada (mają być w Arizonie!) zawracamy i wsiadamy do klimatyzowanego Nissana, którym transportujemy się do Utah (spokojnie, spokojnie, z Nevadą się jeszcze nie żegnamy). 

Z zapierającego dech w piersiach, krajobraz przekształca się w wielkiego, amerykańskiego walca, pomału miażdżącego ośrodki w mózgu odpowiedzialne za odbieranie bodźców wzrokowych. Kiedy myślimy, że ten niesamowity, wyrastający przed nami kanion jest niepowtarzalny i najlepszy, za zakrętem czyha kolejny, i potem następny. Już wiemy czego nie lubimy w USA - wymuszających cochwilowe postoje, zjadających karty pamięci i czas, obfitujących w niezliczone kadry postojów krajobrazoznawczych, które mielą nasze mózgi i zostawiają jak dzieci, z szeroko rozwartymi ustami. Jeśli Wielki Kanion ma być większy od tego co widzimy tu, to boimy się tam jechać.
W ciskającej piorunami burzy zjeżdżamy do miasteczka Moab, w którego okolicach nazajutrz będziemy szukać odpiłowanej ręki bohatera filmu "127 godzin".

Arches National Park


Z przyhotelowego parkingu tradycyjnie już zwijamy się z pierwszymi promieniami słońca. Szkoda czasu - czeka na nas największe na świecie skupisko naturalnych łuków skalnych. Ostatnio naliczyli ich tu około 2500, przy czym sporo łuków oszukuje, bo wystarczy ponoć, że mają metr prześwitu w pionie, zatem metrowa szpara zawyża statystyki. My skupiamy się na klasykach - wielkich, naturalnie powyginanych skalnych kształtach. Już jazda parkową drogą powala. Wyrastające po obu stronach drogi skały dobrze wróżą. Niedobrze jednak zapowiada się pogoda. Konkretnie wieje i zaczyna padać. Przestraszone, płaczące amerykańskie bachory przyśpieszają nieco odwrót amerykańskich turystów z wypełnionych po brzegi parkingów, jednak na kilkugodzinny treking wyruszamy pod osłoną niszczących kadry chmur i turystów. Wkrótce na szczęście wypogadza się i  jest pięknie, idealnie. 
Nadziwić się nie możemy jak natura może tak ukształtować teren. Zbaczamy w mniej uczęszczaną trasę, gdzie wydeptaną drogę zastępują piaski, skały i kamienne kopce wskazujące drogę. Idziemy za nimi odkrywając coraz to piękniejsze formacje. Potencjalnie prosta droga pod naszymi żądnymi przygód stopami przeradza się w walkę ze złowieszczymi szczelinami i olbrzymimi głazami. 

Jakoś udaje nam się na szczęście za każdym razem odklinować. Pamięć z dotychczasowych podróży możemy mieć nie do końca świeżą, jednak zgodnie stwierdzamy, że w Arches doświadczamy najpiękniejszych widoków, na jakie nasze facjaty były kiedykolwiek wyeksponowane. Resztki naszych mózgów zostają zmielone i zamienione w zdolną jedynie do opuszczenia bardzo nisko szczęki papki, która przypomina nasz nowy przysmak - zmielony groch w chili od Tacos.

Zmielony groch od Tacos
Arches National Park lubimy też z jeszcze jednego powodu. To tu w końcu udaje nam się znaleźć tanie, przyjazne pole namiotowe, na którym smażymy banany i spijamy ciepłe Budweisery* a rano macamy fajne, choć ciepłe przydrożne buldery.

Monument Valley

Natura amerykańska kojarzyła nam się do tej pory chyba tylko z Wielkim Kanionem, Yogim z Yellowstone i skałami w Yosemite. Każdy kolejny dzień naszego tripa uzmysławia nam jak wielki i zróżnicowany to kontynent. Dzięsiątki (setki) parków narodowych czekają na eksplorację i podziw. Po łukowym szaleństwie z okolic miasteczka Moab do kolejnego parku zmierzaliśmy z pewną niepewnością - czy skały mogą się na tyle różnić by znów wzbudzić w nas zachwyt? Otóż mogą. Opuszczamy Utah i naszym błękitnym rumakiem zmierzamy w kierunku zachodzącego słońca dzikiej Arizony. Trafiamy w iście westernowe klimaty. Położony na terenie rezerwatu indiańskiego Monument Valley był / jest tłem dla wielu filmów o dzikim zachodzie. Obok Suvów i innych tereonowych wozideł wbijamy się w niełatwą szutrową drogę pośród pomarańczowych  skalnych jestestw, które odbijały światło padające na facjaty sław pokroju Johna Wayne'a. Jest klimat i to jakże inny od łuków w Arches.

Przemieszczamy się na wschód. Ameryka, którą widzimy jest inna od tej, która kojarzyła nam się z bogactwem, wielkimi miastami, fastfoodami i generalnie - kapitalizmem pełną gębą. Mijamy ciche, wyludnione miasteczka, gdzie ludzie mieszkają w jakby porzuconych przy drodze przyczepach kempingowych a za środek transportu służą im wciąż kilkudziesięcioletnie stare fordy. Wieś. Śpimy w Kayetan - miasteczku wybitnie indiańskim.
Czerwone twarze są w USA raczej biedne, co widać także po ich tuszy. Żywienie się w tanich fastfoodach odkłada się niekorzystnie na ich wyglądzie. Ale wydają się mądrzejsi i oszczędniejsi niż ich biali rodacy. Więcej ładują do siatek w sklepach i bardziej przyglądają się naszym próbom darmowych refilli wysłużonego McDonaldowego kubka. Biały człowiek to tu rzadkość, więc z pewną obawą o nasze pięknie hodowane włosy zasypiamy. Krótka noc przerywana jest koszmarami. Tyle pięknych kadrów a tak mało zachodów słońca. Albo piękny wschód słońca zmuszający do robienia zdjęć. Niee! Chcemy wytchnienia! Chcemy spać! Na szczęście budzimy się cali przy indiańskiej stacji benzynowej, w nijakim kadrowo otoczeniu. Do pięknych widoków Wielkiego Kanionu jeszcze kilka godzin.

Grand Canyon


Miejsce ikona zachodniego USA, mus każdego road tripa znalazł się naturalnie także na naszej liście. Kanion, jak to kanion, z daleka wrażenia nie robi. Wiadomo tylko, że tam jest, bo objeżdza się go godzinami, a jedna z dwóch odbierających stacji radiowych przypomina non stop, że jesteśmy na terenie jednego z siedmiu cudów świata przyrody. Boimy się, że w pewnym momencie droga się skończy bez ostrzeżenia a my runiemy autem w przepaść. Jak na filmach. Nic takiego się jednak nie dzieje, za co znów jesteśmy nieco źli na Hollywood. Stawiamy spokojnie auto na parkingu i idziemy na punkt widokowy.
Z każdym krokiem ku przepaści odsłania się niesamowity, nieogarnialny widok różnokolorowych gór rosnących w dół, w kierunku niewidocznej rzeki Colorado. To co ładne z góry, z poziomu 0, wraz z zagłębianiem się w czeluść arizońskiej paszczy staje się piękne i nieziemskie. Po różnokolorowych, zróżnicowanych pod względem geologicznym zboczach kanionu widać niepojęty kawał historii naszej planety. Plejstocen na Jurze, Jura na Kredzie, Kreda na Mezosferze **.  Czujemy się jak byśmy wchodzili jak larwy do środka Ziemi, poprzez niegojącą się ranę. Temperatura sięga 100 stopni farenhajtowych. Z każdym metrem jama zdradziecko kusi pięknymi widokami do dalszej penetracji.
Tabliczki przy szlakach sugestywnymi informacjami i smutnymi faktami wybijają jednak z głowy pomysły o zbyt długich, nieodpowiedzialnych, jednodniowych wyprawach w głąb stromego, nasłonecznionego kanionu. Ponieważ zasady otrzymywania pozwoleń na kilkudniowe wędrówki drastycznie zmniejszają szanse ad hocowych turystów musimy się zmieścić w ciągu dnia. Wstajemy przed świtem i jakże by inaczej - ulegamy czarowi Wielkiego i kilkugodzinny trekking przeradza się w całodniową, męczącą wyprawę do dna - rzeki Colorado. Im niżej Kanion jest coraz piękniejszy - jego ogrom prawdziwie zachwyca. Po drodze atakują nas wiewiórki i wąż, mijają dosiadane przez kowbojów konie. Staczamy się na same dno.


Zion National Park

Wielka Szpara pochłonęła i wymęczyła nas na tyle, że z pewną ociężałością zmierzamy do ostatniego na naszej liście zachodnioamerykańskich parków narodowych parku Zion. Szczęśliwie droga dopiero u bram parku nabiera sceniczności wykręcającej bezlitośnie nasze szyje i luzującej zawiasy szczękowe. Rzeźbione przez długie lata piaskowe zionowe skały strukturą swą nie przypominają niczego co do tej pory widzieliśmy. Może trochę w tym łukowego Arches, lub wielkościanowego Yosemite. Zdecydowanie jednak to widoki bezprecedensowe. W obliczu takiego piękna nasze nogi muszą jeszcze z pokorą przyjąć dodatkową dawkę wysiłku. I po początkowym buncie czynią to z radością. Bo wiodący czujną, nadprzepaściową granią szlak Angels Landing swoimi widokami wynagradza cały trud wspinaczki.

Jest przepięknie, ale nie do końca dziko. Dlatego nazajutrz walimy z grubej rury. Ubieramy trampki, różowe skarpetki, Monia bierze swą niezniszczalną torbę, ja galon wody i wchodzimy do rzeki drążacej wąski zionowy kanion. Górska, rześka, miejscami rwąca woda miło łechce nasze członki i nierzadko korpusy. Brodzimy wśród kolorowych, klimatycznych, echotwórczych wąskich ścian. Bardzo podoba nam się taki sposób penetracji natury.

 

Objazdówkę po parkach narodowych kończymy w pełni ukontentowani. Martwa amerykańska natura, ze swą różnorodnością i ogromną, choć często tłamszoną zbędną instytucją pozwoleń możliwością penetracji, zajmuje topowe miejsce na naszej liście krajobrazowych hitów.



* Fakt pisania ostatnio w prawie każdym poście o piciu nie ma nic wspólnego z nadużywaniem alkoholowym. Alkohol to wciąż dla nas dobro luksusowe, które racjonujemy i traktujemy z należytym umiarem.
** Kolejność i poprawność zmyślona.

9 komentarzy:

  1. Apeluję o zaprzestanie pisania, bo czytelników zazdrość może dobijać;)

    Szacun, że dajecie radę spać w namiocie. Pobudki o 3 rano są, czy do 4 daje się radę poleżeć bez ugotowania się?;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rano wstaję do pracy, ale kurde nie mogłem się położyć spać, żeby nie przeczytać co u was słychać... SZOK

    Bartek jeszcze raz to powiem, ZDJĘCIA ZAJEBISTE !!! :D Inaczej tego nie można określić ;)

    Pozdrawiam i śledzę dalej wasze poczynania z za biurka :// :((

    OdpowiedzUsuń
  3. Fani z Polandu13 lipca 2011 14:57

    zatem Wschód czy Zachód???????

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak fajnie zwiedzacie te dolarowe lądy i penetrujecie trudne zakątki. Tak trochę jakbym sama tam była. A zdjecia? Po prostu niesamowicie piękne. Monika brodząca w wodzie między skałami wygląda jak Indianka (z filmów). A te kolory. Nie znam się na fotografii, ale na mnie robią duuuuuuuuże wrażenie. Tak trzymać, ale jak zawsze uważajcie. Merfi odpuść sobie już te wspinaczki, szczególnie jak jesteś niewyspany. M.

    OdpowiedzUsuń
  5. W sensie Azja/Australia vs USA? Tak jak pisałem to jest trudne porównanie. Pytanie jest zbyt ogólne. Przynajmniej w jednej płaszczyźnie naprawdę nie potrafilibyśmy wybrać. Można rozpatrywać z różnych punktów widzenia - dzikość, kultura, klimat, taniość - Azja, natura (ale martwa) - raczej USA. Ale z kolei plaże - dla nas Tajlandia i Indonezja. Jeśli chodzi o życie na wschodzie, to zdecydowanie dalibyśmy radę. Wiele z państw azjatyckich jest bardziej rozwiniętych od Polski. Pytanie czy byśmy chcieli.
    Pozdr

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki, dzięki. Zdjęcia w takich warunkach często same się robią :)
    Michał - W Kalifornii i Utah było ok - nocami temperatura spada. W południowej Nevadzie i Arizonie budziliśmy się w środku nocy zlani potem. Masakra. Amplituda temperatur miedzy dniem a nocą minimalna.
    pozdr

    OdpowiedzUsuń
  7. Fani from Poland15 lipca 2011 11:58

    NO to jeszcze jedno pytanie moze:

    Jak caly trip wlynal na Wasze myslenie ? Daje sie cos zauwazyc (lamanie schematow myslowych, przelamywanie wlasnych barier itp)

    Czujecie moc???:)

    Pozdro wielkie

    OdpowiedzUsuń
  8. Ciężko zauważyć powolną transformację własnego myślenia. To Wy nam powiecie czy się zmieniliśmy :) Rok (niecały) to jednak zdecydowanie za krótko na gruntowne przemiany.
    Ale moc jest!

    OdpowiedzUsuń