niedziela, 3 lipca 2011

O moście, na moście, pod mostem


Z parku Yosemite wydostajemy się powoli. 1,5 h w mozolnie posuwającym się prawdziwie amerykańskim korku. Takiej atrakcji w narodowym ośrodku obcowania z dzikością natury naturalnie się nie spodziewaliśmy, a wynikłe z niej nieprzewidziane przesunięcia czasowe niwelują do zera nasze, i tak wątpliwe, szanse na znalezienie rozsądnego (czyt. pozasamochodowego) noclegu. W mrokach docieramy na przedmieścia San Francisco, dokładnie do Oakland, w miejsce gdzie wiszący napis głosi "dzielnica chińska". "No ładnie, znowu skośnoocy" - myślimy sobie, wspominając przyjaznych Azjatyckich naciągaczy. 

O dziwo nie spotykamy na drodze nawet najmniejszego Chińczyka, za to mnóstwo całkiem sporych Afro- i Meksykano-amerykanów, których widok raczej nie raduje. Najeżony włos i gęsią skórkę niweluje jednak nieco zgoła inny widok - grupki porozkładanych ze swymi tobołkami gdzieś na przystankach, czy pod sklepowymi witrynami innych bezdomnych. Jesteśmy wśród swoich! Parkujemy na ciemnym parkingu niestrzeżonym i błyskawicznie poddajemy się sennej powłoce.
Piękne jest San Francisco ze swoimi wiktoriańskimi budynkami w kolorach pastelowych, ciekawie przyozdobionymi niby świąteczne choinki w  zygzakowate drabinki przeciwpożarowe. "Posklejane" ze sobą domy wzbijają się jak stopnie schodków w górę lub kaskadowo opadają w dół wzdłuż wyjątkowo stromych ulic. A przed nimi krzywią się zaparkowane skośnie rzędy aut. Piękna jest też oceaniczna zatoka z okrytym mgłą i złą sławą Alcatraz. Ale najpiękniejszy jest chyba most i to właśnie od niego zaczynamy zwiedzanie. 

Wbijamy się na Golden Gate naszą pastelowo-niebieską limuzyną marki nissan. Podkręcamy bas, podgłaśniamy ulubioną muzę, tzw łupankę, i otwieramy okna, by kalifornijski wiatr  mógł swobodnie szarpać nasze włosy. Podziwiamy czerwone bramy utrzymującego nas złotego mostu oraz dajemy się podziwiać mijającym nas porszakom i innym limuzynom. Z prawej wielki Pacyfik, z lewej szeroka zatoka, a nad nami ukryte w chmurze wierzchołki mostu. To jest to.

Dalej pieszo. Wysiadka i przechadzka po miejskich alejach, połączona z próbą wtopienia się w tłum.  Co chwila mijamy kolorowych, przyodzianych w tęczę ludzi, potem mężczyzn trzymających się za ręce, starszą kobietę przebraną prawdopodobnie za baletnicę i inne dziwnie wyglądające postacie. Spotykamy też kolejnych bezdomnych, żyjących tu, jak się okazuje, nieprzypadkowo. Wypędzeni z chodników bogatego LA i innych pobliskich okolic, trafiają właśnie do SF, gdzie się o nich bardziej dba. W SF skupiają się też weterani wojenni i chorzy na AIDS ponoć, prawdopodobnie z tegoż samego co bezdomni powodu.
Idąc tak za ludźmi trafiamy na imprezę uliczną, będącą bardziej autentyczną wersją Sydnejowskiego Mardi Gras, co wyjaśnia przyczynę mijanych przebierańców. Kilka zdjęć dla lepszego niż słowny, myślę, przekazu:
 
 
 

Wieczorem wracamy na most. Silny wiatr i chłód dawno z taką mocą nieodczuwany szybko nakazuje jednak powrócić na stały ląd. Most jednak podoba się nam na tyle, że postanawiamy nocleg spędzić, jak na prawdziwych włóczęgów przystało, właśnie pod nim, skąd rano ruszymy dalej w kierunku pustynnej Nevady.


1 komentarz:

  1. Napiszcie coś, bo trochę za długo jest cisza, pozdrawiamy M. i T.

    OdpowiedzUsuń