czwartek, 28 lipca 2011

Polish sausage czy Paprikash?


Dziki, kowbojski i luzacki, bluesowo-country'owy środek USA bardzo nam się podoba, ale poszła w świat wieść, że wracamy, więc nie mogąc zawieść czekających z utęsknieniem fanów zmierzamy pośpiesznie dalej na wschód. Przed naszą błękitną sarenką wielopasmowe drogi, wielkie aglomeracje, szklane domy i Barack. Do wodza tego wielobarwnego ludu zmierzamy jednak lasami i przełęczami starych Apallachów. Po zachodnich parkach narodowych zalesione, umoczone we mgle zbliżających się zaczadzonych metropolii wyżyny nie robią już na nas większego wrażenia. Może to i dobrze, bo cochwilowe postoje fotograficzne na dłuższą metę męczą. Cieszą spotykane wieczorową porą sarny i beztroski, przydrożny misiu żujący sobie leniwie liście. W końcu jest też chwila wytchnienia od 40-stopniowych nocnych upałów. W końcu góry.
 
Ostatnie na naszej drodze zielone tereny zostawiamy za sobą wskakując po raz ostatni na Interstate 66. Tą nowoczesną autostradą docieramy do centrum wszechświata, pępka galaktyki, politycznego i skandalicznego, a przede wszystkim czarnego i polskiego Waszyngtonu. Jak miło wiedzieć, że o miejsce w świadomości amerykańskiej, o rakiety i wizy walczą nasze kiełbasy! Jesteśmy dumni i z podniesioną głową zmierzamy na spotkanie z Obamą. Nie okazuje się to proste. Choć ograniczający postój do dwóch godzin waszyngtoński system parkowniczy doprowadza nas do szału to bestialskie stawki na parkingach masowych sprawiają że parkujemy przy ulicy. I choć pewnie co poniektórym się narazimy, to 2 godziny na zwiedzanie w mega słońcu okazuje się dla nas wystarczające. 
A to dlatego, że basen na National Mall (to tam gdzie na manifestacji wietnamsko-hipissowskiej Forest Gump odzyskiwał swoją ukochaną) z powodu remontu był cały ogrodzony, suchy i niefotogeniczny. Również dlatego, że interesujący, spory, fontannowy pomnik upamiętniający zakończenie Drugiej Wojny Światowej pomimo odwoływania się w swoich architektonicznych szczegółach do całości świata szerzy w obywatelach fałszywą świadomość, że wojna zaczęła się w 1941 roku. I na zakończenie dlatego, że z konieczności obserwowany zza krat Biały Dom nie urasta do pięt otoczonemu przez wojownicze staruszki i klientów alkoholicznych "Przekąsek" warszawskiemu pałacowi prezydenckiemu. O!
 

Ale i tak nam się podoba :)
 
Tropikalny, uprzykrzany najwredniejszą z poznanych przez nas muszek (około 30 naliczonych ukąszeń - liczba z racji prawdopodobnego survivalu muszki wzrasta), nocleg pod Walmartem kończymy nagłym, odkrywczym, innowacyjnym pomysłem - jedziemy do wesołego miasteczka!
 
Jest takie miejsce między Philadelphią a Nowym Jorkiem, którego nie mogliśmy pominąć, i które niewątpliwie przywoła uśmiech wspomnienia na pięknych facjatach naszych przyjaciół - Marty, Magica, kochanego Brata - Mira i jego kochanej konkubiny, Beaty...
 
Tak jest, zagościliśmy w Funplexie* !!! Pojechaliśmy po całości i szaleliśmy do woli. Strzelaliśmy do siebie wodą z łódek, graliśmy w mini golfa i jeździliśmy na gokartach (nowa pasja Moni). Nie ukradliśmy tylko papieru toaletowego z kibla, bo McDonald jest wygodniejszy. Obcokrajowców już w Funplexie nie zatrudniają, co biorąc pod uwagę tworzone przez nas przed laty ekscesy nie dziwi :) Nie spotykamy też nikogo ze starej kadry menadżerskiej, co ze wspomnianego przed chwilą powodu również nie zaskakuje. Naturalnie zajeżdżamy też pod domek, w którym mieszkaliśmy (Toyota już nie stoi :) ) i pożywiwszy się w Mac'u, w którym przed laty przepracowaliśmy 2 (słownie dwie) noce ruszamy do Nowego Jorku.

 
Generalnie nigdy nie przepadaliśmy za miastami, szczególnie tymi dużymi. Pewnie dlatego, że są duże, a wszystko co duże jest trudne do ogarnięcia. Szczególnie jeśli ma się, tak jak my, mało czasu. Poza tym takie miasta mogą lekko przytłaczać - wielopoziomowe skrzyżowania, kłębowiska autostrad, problemy z noclegiem i mnóstwo ludzi.
 
Pierwszy kontakt z Nowojorczykiem następuje na tradycyjnej stacji porannego ogarniania się - w McDonaldzie. Gruby afroamerykański policjant schyla się po upuszczony papierek wypinając w nas wielką dupę. No ładnie nas witają.
 
Również nieładnie nas witają na lotnisku, gdzie po oddaniu Nissana (póki co bez problemów) nie udaje nam się zostawić na przechowanie bagażu (wciąż skutek odległych w czasie ataków terrorystycznych). Po długich i frustrujących poszukiwaniach w końcu znajdujemy hostel, gdzie osiadamy na 2 noce.
 

Nowy Jork to tak naprawdę 4 wielkie dzielnice - Manhattan, Bronx, Brooklyn i Queens. Każda z nich inna, każda dzieli się dodatkowo na wiele poddzielnic. Każda ma swoją specyfikę, swoje mniejszości narodowe, znane miejsca czy niebezpieczne miejsca. My zaczynamy od klasyków - Statua Wolności, Time Square, centrum finansowe, Wall Street, w końcu nabierający kształtów plac budowy w strefie zero po wieżach World Trade Center. Zamyśleni finansiści śpieszą między hordami turystów, sfrustrowani biznesmeni próbują łapać żółte taksówki, a na rogach ulic serwowane są hotdogi i inne precle. Jest bogato, jest biednie, tu czysto a tam, w ciaśniejszych, udekorowanych parującymi studzienkami ulicach, brudno. Podoba nam się ten klimat.
 
 
 
 

Po liźnięciu Manhattanu udajemy się na Brooklyn, zobaczyć jak radzą sobie nasi rodacy. Jeszcze zanim przywitają nas polskie napisy, po kochanych, specyficznych, lekko zakazanych facjatach wiemy, że jesteśmy na miejscu - Greenpoincie. Ostateczną pewność zyskujemy, gdy robiąc zdjęcie Paprikash' owi i kiszonym ogórkom słyszymy od postawnego, krótko obciętego sprzedawcy zza lady - "Trzeba zapyytać czy można!". Dalej jest już tylko lepiej - "Wedel", "Wysyłka pieniędzy", "Polska masarnia", "Ziółko" i "Psychic Wróżka". Nasze uszy atakują wszechobecne, dawno w takim wymiarze nie słyszane polskie wyrazy. Pierogi + Żywiec w polskiej restauracji smakują wybornie i potwierdzają, że powrót do ojczyzny to dobry, jedyny słuszny wybór. 
 
 

Do bazy wracamy mostem brooklyńskim, który zachwyca nas nie mniej, a może i bardziej niż ten w San Francisco.
 
 

Ostatni dzień naszej podróży spędzamy w olbrzymim, zielonym Central Parku wylegując się na trawie i susząc niedoschnięte po praniu ubrania. Jest tłocznie, turystycznie, ale miło. Położony w centrum Manhattanu Central Park jest tak duży, że bez większych problemów można tu znaleźć spokojniejsze, romantyczniejsze zakątki.
 

Nowy Jork zdecydowanie dopisujemy na listę naszych ulubionych miast, wśród takich pereł jak Singapur, Bangkok czy San Francisco. W swojej wielkości i wieelkim zróżnicowaniu jest prawdziwie fascynujący. Spacerując wieczorem po pustoszejących ulicach czuć ten klimat. Chyba już lubimy wielkie miasta.
 

Zakańczamy z grubej rury - sprawdzamy jak żyją sobie nasi bogaci w pigment przyjaciele z Harlemu. Ale o tym może już w kraju, bo za kilka godzin samolot.
 
P.S. To jeszcze nie koniec - będzie podsumowanie :)



* Funplex to park rozrywki, w którym wraz ze wspomnianymi w tekście jestestwami pracowaliśmy podczas jednych z niezapomnianych wakacji w programie Work&Travel.
* P.S. Niestety nie udało nam się namierzyć, ani odwiedzić ruchomego wesołego miasteczka, w którym pracowaliśmy podczas innych wakacji w trochę innym gronie przyjaciół.

2 komentarze:

  1. Czytając opis i oglądając zdjęcia,zarówno te z Nowego Jorku jak i te z Funplexu aż się łezka w oku zakręciła:) Do zobaczenia w sobotę:))

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ładne zdjęcia, szczególnie to wspólne z CP.

    Mieszkałam w NY przez pół roku i przyznam, że nie byłam na Greenpoint, choć żałowałam bardzo, że nie poszłam na polską wyżerkę.

    OdpowiedzUsuń