sobota, 16 lipca 2011

Kac Vegas


Budzimy się, choć bardzo tego nie chcemy. Do całkowitego wyspania jeszcze daleko. Gdyby tylko nie ten głuchy, tępy stukot nieodgadnionego pochodzenia drążący w głowie niewidzialną dziurę oraz niewyobrażalny pustynny upał, powodujący fale potu skraplającego się po prostu wszędzie. Wtedy na pewno spalibyśmy do wieczora. Pot się jednak leje a stukot nie ustaje, nie dając spokoju i doprowadzając do nieuchronnego przebudzenia. "Halo, U guys OK?" - pyta walący w szybę samochodu ochroniarz przykasynowego parkingu, na którym nasza sauna-auto-w-jednym najwyraźniej  posłużyła nam w nocy za łóżko, sypialnię i chyba nawet przez chwilę bar. "Yes, we ok". Porządkowy wzdycha z ulgą i tylko prosi o zamknięcie drzwi. Zaalarmowany wystającą z auta nieruchomo przez długi czas nogą Merfiego (noga Merfiego to nie tylko noga, ale także wentylator odpowiedzialny za przepływ w aucie powietrza), pewnie musiał się długo wahać czy sprawdzić stan jej właściciela.

Zbieramy się do kupy, dokładnie sprawdzając czy wszystkie członki mamy na miejscu. Próbujemy też odgadnąć nasze geograficzne położenie i co się naprawdę stało. Jakaś siła mówi nam też, że musimy odnaleźć kaktusa.
Tak mniej więcej kończy się nasza noc w Vegas.
A kilkanaście godzin wcześniej .... jedziemy sobie szczęśliwi autostradą do celu wesoło podśpiewując wylatujące z radia piosenki. Do Las Vegas,  gdzie zarobimy wielkie pieniądze. Szczęście nam przecież sprzyja, wszystko się na razie udaje, ćwiczyliśmy black jacka, mamy system, znamy prawdopodobieństwa rozgrywek. Kto wie, może potem pojedziemy nawet do Kanady? - rodzą się w głowie nowe plany.
Wesoły humor zostaje jednak na chwilę mocno zachwiany przez postojowy śmietnik, który nagle materializuje się pod kołem, dziwnym sposobem naruszając szczelność systemu spryskiwacza naszego nieubezpieczonego od szkód auta. Nauczeni szczęściem Australii tradycyjnie nie wykupiliśmy dodatkowego ubezpieczenia, więc przez następne dni Merfi będzie walczył z usterką domowymi sposobami. Wizja sobotniej nocy w mieście grzechu, które nigdy nie śpi oraz rozmnożonego dolara zaciera szybko ślady smutnego wypadku. Nie mija godzina, bramy miasta już u stóp, gdy kolejny wypadek - tym razem w postaci sunącego w naszym kierunku kamyka, który wystrzela spod tira, by ostatecznie uderzyć prosto w przednią szybę naszego auta bezlitośnie ją dziurawiąc. Szczęścia to my dziś chyba jednak nie mamy, bo to już musi być klasyczny pech. Boimy się dalej jechać.
Ruszamy z trwogą po cichu licząc, że niszczące prawo Merfiego zostanie wyparte przez nieco łaskawsze prawo Wielkich Liczb i zła passa minionej godziny zaskutkuje rozbiciem kasyna oraz wielką fortuną. Wypychamy portfele i ruszamy odnaleźć nasze szczęście w gamblingu.
Vegas składa się praktycznie z samych kasyno-hoteli, świetlistych neonów, małych kapliczek ślubnych oraz bardziej ukrytych, choć wszechobecnych na plakatach i ulotkach, miejsc rozrywek cielesnych. Jest szaleństwo zabawy, która zdaje się nie mieć końca ani początku i trwa non-stop bez względu na porę. Same kasyna są niewątpliwie piękne i luksusowe, więc rozgaszczamy się w nich błyskawicznie od razu czując się jak w domu. Darmowe drinki bardzo sprzyjają domowej, gościnnej atmosferze. Z początku patrzymy tylko na anonimowe postacie przed kolorowymi maszynami, klikające z coraz mniejszym entuzjazmem w kolorowe guziczki, szybko tracąc dziesiątki dolarów. Obserwujemy jak początkowa euforia i entuzjazm szybko zmienia się w desperację i  nie możemy jeszcze zrozumieć, jak w minutę można ze 100 $ przykładowo dojść do zera bez zadrżenia ręki.

Szybko jednak wpadamy w wir rozrywki. Otumaniające  dźwięki kasynowych maszyn i kolorowe żarówki neonów mieszają w głowach powodując zatracenie geograficzno - czasowe. Przez chwilę zdaje nam się że jesteśmy w Paryżu, pod wieżą Eiffela, mijamy łuk triumfalny, potem koloseum i najprawdziwszy pałac Cezara. Czyli jednak Rzym? Nie wiemy już gdzie jesteśmy.
 

Na hazardzie wielkiej fortuny nie zrobiliśmy, przynajmniej jeszcze nie teraz. Z lżejszymi sakwami ruszamy więc w dalszą drogę, w kierunku wschodzącego słońca legendarną drogą 66, symbolem amerykańskiego road tripa. 66 to matka amerykańskich dróg, kiedyś główne łącze międzystanowe, dziś w strzępach i zapomniana, ciągnie się przez dawno wyludnione miasta i opustoszałe ziemie, a tylko przydrożne sklepiki z pamiątkami i przeróżnymi starociami  przypominają o minionych latach jej świetności. Tutaj jednak nie chodzi o widoki, czy inne atrakcje. Drogę tę, jak wielu innych, po prostu przejeżdżamy, mijając hordy podstarzałych motocyklistów, kierując się powoli w kierunku Arizony, gdzie mają się ziścić nasze sny o kaktusach z Lucky Lucka.
 

Marzyliśmy o nich już od dawna.  Wiedzieliśmy że gdzieś tu są, ale jak dotąd nie udało się żadnego wypatrzyć. W ich poszukiwaniu postanowiliśmy zatem spenetrować Arizonę, podążając za obrazkiem kolczastego kaktusika na tablicach rejestracyjnych arizońskich aut. Gdy już jesteśmy tuż przed Phoenix nagły spazmatyczny krzyk wydobywa się bez udziału świadomości zgodnie z naszych ust - SĄ!! Całe pola po obu stronach drogi zaczynają obrastać w wielkie, kilkumetrowe kaktusie słupy. Wbijamy się na pola w japonkach, by dotknąć i pomacać te kolczaste potwory, nie bacząc na bolesne ukłucia. One są naprawdę ogromne. Opadłe kolce wbijają się w podeszwy dziabiąc nasze stopy. Ale to nic. Cieszymy się jak dzieci.
 

Dalsza droga obfituje w zjawiska pogodowe. Raz goni nas burza, potem my gonimy burzę. O zachodzie ściana deszczu na horyzoncie robi się nieziemsko czerwona. Wpadamy w zachwyt i tracimy czujność. Ściana zakleszcza się wokół nas, ciskając błyskawicami i zamazując widoczność. Cieszymy się tylko że to nie burza piaskowa (zjawisko często w tych rejonach występujące) podczas której widoczność spada niekiedy do zera. Byle do Nowego Meksyku.


Więcej zdjęć tu



A tu ważne, przełomowe i zaskakujące zawiadomienie:

Jak wszystko w życiu, również nasza podróż zbliża się ku końcowi.
Informujemy zatem o prawdopodobnej, nieoficjalnej, wielkiej i uroczystej, choć skromnej prapremierze naszego powitania na ziemi ojczystej. Dokładnie odbędzie się ona (prawdopodobnie*) nad nadwarszawskim Zalewem Zegrzyńskim w weekend 30-31 lipca !!! 
Wszelkie szczegóły dotrą do Was niebawem.
W związku z utratą naszych telefonów prosimy o przesłanie nam na e-maila numerów waszych telefonów.


* 28 lipca lądujemy we Frankfurcie i nie wiemy jeszcze jak trafimy do Polski. Stąd brak pewności czy uda nam się dotrzeć na czas. Ale szykujcie się !

2 komentarze:

  1. na jakiego e-maila?:)
    czekamy na szczegóły ad. powrotu.
    Ściskam, Skier

    OdpowiedzUsuń
  2. na gmaila ;)
    e-maili nie pogubiliśmy na szczęście, więc są te same co były.
    do zoba!!!

    OdpowiedzUsuń