czwartek, 21 lipca 2011

Teksańska masakra

Nowy Meksyk rzeczywiście jest meksykański. Wszędzie taco, burito, na stacjach benzynowych króluje hiszpański. Zdecydowanie nie czujemy się jak w USA. Jeśli dodać do tego tajemnicze kontrole drogowe, znaki informujące o tym, że znajdujemy się na terenach obfitujących w infrastrukturę więzienną i przestrzegające przed zabieraniem autostopowiczów, to przydrożną noc na ciskanym piorunami w pełni księżyca Rest Area zaczynamy z pewną niepewnością.


Budzimy się cali. Meksyk blisko, ale nas ciągnie w innym kierunku. Decydujemy się nawiązać kontakt pierwszego stopnia z przedstawicielami innej cywilizacji. Dlatego bez zwłoki ruszamy do usytuowanego pośrodku pustyni, tajemniczego Roswell. Dziesiątki mil przed celem zaczynają się rejony rządowe NASA. Detali nie widać, o ich obecności świadczą tylko niewiele mówiące, przydrożne znaki. W NASĘ się nie bawimy, bo nie ma po co. 
Wiemy, że obce cywilizacje istnieją, bo w drodze widzimy na niebie jeden z ich pojazdów. Chcemy tylko wymienić doświadczenia i ruszać dalej w drogę. Nasz lekkoduszny optymizm na koleżeńską międzygalaktyczną  dysputę przechodzi jednak ciężką próbę. Roswell niestety nie pamiętamy dobrze, a już na pewno nie dokładnie. Wiemy jedynie, że krótki czas który w nim spędziliśmy zdawał się ciągnąć godzinami, w ciągu których prawdopodobnie zaszły zdarzenia tak nierzeczywiste, jak fikcyjna zdaje się być koncepcja życia pozaziemskiego. 
Nieliczne strzępy pamięci nie pozostawiają większych wątpliwości, że nasze osoby stały się laboratorium badawczym przedstawicieli innej cywilizacji. Wiedzy jak do tego doszło niestety nie posiadamy. Pamiętamy przyjacielską rozmowę przy piwku z nieśmiałym, chudziutkim i chyba jednak trochę głupiutkim kosmitą, po której najwidoczniej umysły nasze zostały poddane wielowymiarowym transformacjom nieodwołalnie mutującym ich międzysynapsowe łącza. O autentyczności naszych przeżyć świadczą odkryte przez nas podskórne mikrochipy. Brrrr.

Od tej pory nasza podróż wkracza na inny, nakreślony obcą ręką tor. Postanawiamy odnaleźć osobliwość z Teksasu - brzydkiego, wymachującego piłą łańcuchową masakrycznego oprawcę. Niknąca we mgle samotna, mijająca małe, zapomniane wsie droga zdaje się dawać nadzieję, że jesteśmy blisko. Blisko będziemy również następnego dnia. Z każdym kolejnym wieczorem coraz dobitniej dochodzi do nas jednak, że naiwnością z naszej strony było wierzyć w istnienie tej wiejskiej obrzydliwej legendy. Cóż, musimy nauczyć się odróżniać prawdę od fikcji.


Zamiast grubasa z piłą w Teksasie doświadczamy sporo kowbojstwa, urokliwych miasteczek, szeryfów i muzyki na żywo. I choć niewątpliwie nie wygląda to już tak, jak 100 lat temu, to wciąż jest przeklimatycznie.


Nie możemy jednak opuścić Teksasu nie zobaczywszy silnych, odważnych kowbojów ujeżdżających narowiste krowy. Dlatego jedziemy do małego miasteczka Jacksonville, na coroczny festiwal rodeo. Już na przyarenowym parkingu, zaciągającym, ledwo zrozumiałym angielskim, spoglądając na nasze japonki, prosty chłop pyta nas - Gdzie są wasze buty? Czyli już wiemy, że będzie fajnie. Po niepozornym polu rodem z najniższo-ligowej drużyny piłkarskiej jeździ traktor, w tle lecą najnowsze przeboje country, a sklecone z desek trybuny stopniowo zapełniają się przyodzianymi w jeansy, kowbojki i flanelowe koszule lokalsami. 
Zaczyna się z wielką pompą, patriotycznie i religijnie, bardzo "po amerykańsku". Przemowy, podziękowania żołnierzom, policjantom i strażakom za to, że strzegą wolności tego kraju. Hymn na stojąco i wzruszające słowa baptystycznej mamy miasteczka, konie z flagami. Wreszcie się zaczyna - i to od razu - z najmocniejszego, byczego kopyta. Bramki się otwierają i na arenę wybiegają rozwścieczone byki targając bezlitośnie próbującym je okiełznać kowbojom. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że będzie jakaś pokazówka, bardziej piknik rodzinny. Gdzie tam! Jest jak na filmie. Krowi chłopcy dzielnie walczą do upadłego, spadają, łapią się za dupę i czmychają przed wierzgającymi na wszystkie strony zwierzętami. Po bykach przychodzi kolej na najwredniejsze konie. Potem popisują się mistrzowsko władający lassami łapacze krów. Oczywiście są też zabawiające dzieci clowny, wybory miss siodła i rodeo dla kilkulatków, którzy dzielnie, choć w większości komicznie dosiadają krwiożerczych, agresywnych, morderczych owiec. Wszystko objęte punktami i klasyfikacjami. Cała, ponaddwugodzinna impreza odbywa się w iście autentycznym, małomiasteczkowym, kowbojskim stylu. Teksas o jakim nawet nie marzyliśmy.

 
 
Po tym co zobaczyliśmy w małomiasteczkowym Jacksonville wiemy, że prawdziwi kowboje nadal istnieją i wcale nie tak bardzo różnią się od tego co pokazują stare, amerykańskie filmy. Jest wiejsko, męsko, romantycznie. Aż chce się osiąść na roli i w przerwach między pieleniem ziemniaków a zbieraniem plonów dosiadać wydojone, narowiste krowy. 

Tymczasem ruszamy dalej. Z Teksasu przedostajemy się do czarnej Luizjany i znów nie możemy się nadziwić jak poszczególne stany mogą się od siebie różnić i to niemalże z chwilą przekroczenia granicy. Kowbojski, męski, rolniczy Teksas zmienia się w religijną, cichą i murzyńską Luizjanę. Zmiana dominującego koloru skóry to efekt ekstensywnych, pracochłonnych upraw bawełny. Rolników na polach już nie widać, ale ich potomków jak najbardziej. Luizjanę przejeżdżamy wieczorną porą, i musimy przyznać, że chwilami atmosfera się zagęszcza, gdy tłamszeni nakazami powolnej jazdy suniemy bocznymi drogami przez zapomniane, zaniedbane miasteczka, po których snują się murzyńscy dresiarze.

Odbijamy w koryto Missisipi tradycyjnie dzielącej USA na wschód i zachód. Zaczynamy naszą podróż muzyczną poruszając się od bluesa, poprzez rock'n'roll, w kierunku country. Coś jest w tym muzycznym, historycznym landzie, bo kupiona przez nas na początku road tripa nijaka składanka country z każdym kolejnym "I'm proud to be a honky..." zaczyna wzbudzać dreszcze.

 
Missisipi w naszym wykonaniu to także pierwsze od prawie miesiąca spanie w łóżku! Z klimatyzacją! Aaa. Masakra... Ciężko się dobudzić, ale dziś ważny, smutny dzień - jedziemy do Memphis by zapłakać nad grobem króla rock'n'rolla.

Trzeba przyznać, że Elvis dobrze się urządził. I choć na standardy hollywoodzkie jego posiadłość wydaje się skromna to umeblowanie, udekorowanie i generalnie klimat w środku jest niesamowity. Z jednej strony bardzo domowo, z drugiej kiczowato i krzykliwie. Król urządzał swoje mieszkanie w swoim własnym stylu.  Nie patrzył co do czego pasuje - podobało się to kupował. Nam hacjenda Elvisa strasznie się spodobała i już powstają plany kiczyzacji przyszłej własnej norki. Ciężko natomiast byłoby skopiować garaż. Połączenie królewskiego fioła na punkcie motoryzacji z fortuną, którą posiadał widać tu w postaci starych, amerykańskich, klimatycznych, kastomizowanych na potrzeby gwiazdy aut. Różowy Cadillac rządzi.

Z Memphis kontynuujemy naszą podróż po historii amerykańskiej muzyki trafiając do światowej stolicy muzyki country - Nashville. W niezliczonych barach codziennie dziesiątki / setki honky tonków (wiejskich śpiewaków) śpiewają o swoich kowbojskich sprawach. I choć koniunkturę Nashville w dużej mierze podtrzymuje turystyka, to cieszy widok również prostych, uśmiechniętych ludzi w zdartych, przybrudzonych dżinsach i obutych w kowbojki blondowłosych dziewek żwawo podrygujących w rytm muzyki. Jutro idziemy kupować kowbojki :)

1 komentarz: