czwartek, 30 czerwca 2011

Road trip beginning

Plan na USA był prosty - kupić auto i cieszyć się wolnością. Życie lekko zweryfikowało plany i własne kółka niestety zamieniliśmy na kółka wynajmowane. Może to i dobrze, bo awaria podczas planowanej długiej podróży dwudziestoletnim gratem oznaczałaby przedwczesny, smutny koniec całej naszej ekspedycji. Przy odrobinie szczęścia (prawdopodobnie niedopatrzenia) udaje nam się wypożyczyć błękitnego Nissana Versę w niedruzgocącej cenie, którym mamy nadzieję przejechać ile się da. 
Zaczynamy road tripa!

Choć kolejne mile nawijamy nieprędko (1.6 x wolniej niż kilometry) to po gładkich, dziesięciopasmowych autostradach jedzie się przyjemnie i bezstresowo. Na szczęście wraz z oddalaniem się od skupisk miejskich liczba pasów maleje ustępując miejsca panoszącej się naturze. Ku naszej uciesze zaczyna to przypominać nieco Australię. Stepy, pustynie, krowy pod drzewami. Oczywiście dużo większe tu zagęszczenie ludności, ale mijane miasta mają też swój urok. Zdają się być puste, a to dlatego, że po prostu nie ma w nich pieszych. Wszyscy poruszają się autami. Nic dziwnego. Piesze przemieszczanie się po rozpierzchłych, ekspansywnych centrach handlowych i innych skupiskach życia jest niemożliwe. Parkować da się w zasadzie tylko pod sklepami, gdyż poza wielkimi miastami parkingów publicznych nie ma. Nie zwlekamy więc i zmieniamy się w Amerykanów - zajeżdżamy do Walmarta i robimy zapasy. Z Jack in the boxem niestety na jakiś czas żegnamy się, witając radośnie, choć z pewną nieśmiałością palnik gazowy i tuzin puszek z grochem. 
Sequoia National Park

Już na wjeździe do goszczącego największe drzewa świata parku narodowego dowiadujemy się, że namiotowych miejsc noclegowych tu jak na lekarstwo. I dobrze - 18$ za namiot to kpina. Będziemy spali w aucie, na zajeździe piknikowym, z pewną obawą przed głodnymi misiami i tarantulą, którą prawie że rozjechaliśmy parę godzin wcześniej. Odwagi dodajemy sobie Shirazem za 2$ (pewnie niedługo, tak jak kiedyś Carlo Rosi, trafi do Polski w cenie 2x większej bo jest naprawdę dobry). 
Co chwilę nerwowo zaglądamy w mroki sekwojskiego lasu wypatrując wygłodniałych, krwiożerczych niedźwiedzi i jadowitych, obrzydliwie owłosionych stawonogów. Misie nas jednak nie zjadają a tarantule nie kąsają. Przypatruje nam się natomiast rano wesoła sarenka. Musicie uwierzyć, że jest piękna i skora do zabawy, bo nasz najdłuższy obiektyw odmawia posłuszeństwa. Nacieszywszy się sarenką podpatrujemy czarne, bardziej chyba jednak aktywne za dnia, niedźwiedzie. Są naprawdę spore, ale nie wykazują znaków agresji.
Spacerujemy pośród olbrzymich sekwoi. Te największe na świecie drzewa wcale nie są najwyższe. Nie mają też największej średnicy. Są za to największe, czytaj: mają największą objętość :) General Sherman, którego wizytujemy jest też dosyć wiekowy - ma ponad 2200 lat. Trzyma się dobrze. Szacun. Sequoia National Park to jednak nie tylko mega drzewa, przy których czujemy się jak w kingsajzie. To również niesamowite górskie pejzaże. Z królującej nad wąwozem wapiennej Moro Rock roztacza się panoramiczny widok na odległe ośnieżone szczyty, porośnięte różnorodną roślinnością zbocza, wijącą się między nimi drogę a także przepiękną żonę. Wszystko to przy prażącym w dyńkę kalifornijskim słońcu.

Yosemite National Park

Do Yosemite chcieliśmy zajechać szczególnie z jednego powodu. To tu znajduje się jedna z najbardziej znanych na świecie skał wspinaczkowych - płaska, blisko kilometrowa El Captain - mekka wspinaczy nie tylko amerykańskich. Droga prowadząca do doliny nie zachwyca zanim nie dotrze się do kilometrowego tunelu wydrążonego w górze. Wyjeżdżając z niego wzrok w pierwszej kolejności pada na wodospad, by następnie przenieść się na górujące po obu stronach wapienne El Captain i Half Dome. Masakra! Później już jest tylko lepiej. Dolina jest względnie mała - całość da się objechać w 20 minut i dobrze, bo przynajmniej mamy szansę na zobaczenie czegoś miłego w jak zwykle zbyt krótkim czasie. Dolina jest również niestety mocno komercyjna. Bliskość San Francisco (200-300 km) czyni ten park narodowy jedną z ulubionych weekendowych amerykańskich destynacji. Na nasze nieszczęście zjeżdżamy tu w piątek wieczór. Już na bramkach (za wstęp do amerykańskich parków się płaci) ranger oznajmia nam, że wszystkie campingi są zajęte. Zajazdy piknikowe i inne leśne drogi są zamykane na noc. Czyli namiotu znowu nie rozstawimy, nad czym specjalnie nie ubolewamy, bo znów okrutnie piździ. Przypomina się Nowa Zelandia, gdzie nocami walczyliśmy z hipotermią masując przemarznięte członki. Doświadczana przez nas od początku amerykańska amplituda temperatur między dniem a nocą jest naprawdę niespotykana. Znajdujemy przykampingowy parking, gdzie nikt zdaje się nami nie interesować. Ostre policyjne światło latarki i stukanie w szybę  jasno uzmysławia nam, że na szczęście nie wszyscy o nas zapomnieli. Ale jak to?, Nie można? oraz smutne miny bezdomnych, głodnych psiaków zyskują nam litość stróżów prawa.

Rano, nie do końca wyspani atakujemy El Captain. Okazuje się, że nie na ścianie nie jesteśmy pierwsi. Bez chwili zwłoki, po krótkim patentowaniu z ziemi i obsmarowaniu się olejkami lansowymi atakuję solo megaklasyk - Nose. Początkowa rysa nie sprawia większych problemów. Wiszący kilkaset metrów nad głową nos El Captain wzbudza pewien respekt, ale kolejne metry szybko pękają pod stalowymi szponami nadwiślańskiego gekona. Kalifornijskie słonko idealnie rozgrzewa a widoki zapierają dech w piersiach. Gdy osiągnięcie pierwszego przelotu zdaje się być formalnością, pulsująca w głowie myśl i ssanie w żołądku nie daje spokoju. Tuńczyk! Szybka kalkulacja priorytetów i wycof. El Captain może poczekać.

2 komentarze:

  1. fani z Polandu1 lipca 2011 08:54

    amerykanska przyroda - to jest to !!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Prosimy o szybki cd. Co było po zjedzeniu tuńczyka, El Captain zdobyty, czy nie?
    Pozdrawiamy i pilnujcie się. H. i W.
    Aha, my kończymy nasze polskie wakacje.
    T.w zawodach szachowych zdobył 24 miejsce na 92 walczących. Dostał nawet nagrodę 50 EURO. Był moment, w połowi, że był już w pierwszej dziesiątce. Jeszcze raz pozdro.

    OdpowiedzUsuń