czwartek, 6 stycznia 2011

Uluru trip part 1

Dzień 1

 Od kilku dni czekamy na okazję. Brakuje nam transportu z Sydney do Melbourne. Tam czeka na nas Toyota Landcruiser Bushcamper, czyli solidne 4x4. Za 5$/dzień mamy ją w ciągu 5 dni zrealokować do oddalonej o 800 km Adelajdy, gdzie z kolei ma czekać na nas kolejna Toyota w drodze do środka spalonego kontynentu - Alice Springs. WIemy, że z Melbourne ruszamy 5 stycznia, choć do momentu odpalenia fury nie możemy mieć pewności, że ktoś nie wyrwie jej nam sprzed nosa. Tak działają tu tzw. relocation deals. Jedni wypożyczają auta na daleką podróż w jedną stronę, by inni musieli (mogli) za psie grosze, z reguły z doliczoną darmową benzyną (w naszym przypadku refundowane 150$ na paliwo) zawieźć auto z powrotem do domu. Zawarliśmy taką umowę. Wadą takiego rozwiązania jest fakt, że na okazje trzeba czychać i do końca nie można być pewnym sukcesu. Ponadto na przejechanie konkretnego odcinka ma się mało turystyczną liczbę dni. Z reguły jednak można dodatkowy dzień dokupić. My tak robilmy. Na odcinek Melbourne - Adelajda (ok.800 km) mamy 4 dni, na Adelajdę - Alice Springs  - ok.1500 km - 5 dni. Przy dobrym planie da radę co nieco zobaczyć.
Od kilku zatem dni czekamy na okazję taniego transportu do Melbourne. W poniedziałkowy ranek o 9 strony z ofertami czekają zatem na odświeżenie. Odświeżenie wszakże jest, ale niestety nic dobrego nie przynosi. Nic to - liczyliśmy się z tym i gotowi jesteśmy rezerwować wyszukane wcześniej połączenie pociągowe. Wyjazd 20, przyjazd 7 rano. Też może być ciekawie. Gdy okazuje się, że bilety są wyprzedane, przypomina nam się rozmowa sprzed kilku dni, że styczeń to wielki czas dla Melbourne, kiedy to rozgrywane są Australian Open i że bilety na wiele (nie tylko sportowych) eventów trzeba rezerwować ze spooorym wyprzedzeniem. Pociągiem zatem nie pojedziemy, chyba że za ponad 300$. Greyhound - autobus. Też nie - wyprzedane. Zaczyna się robić nieciekawie. Do czasu, gdy oczom naszym ukazuje się śliczny, srebrny Holden Commodore SV6, 3.6l w benzynie, 280 KM! w opcji 3 dniowej za 90$ jako seryjne, standardowe wypożyczenie. Może nie mega, ale zdecydowanie okazja. Jest szansa, że wyjdzie niewiele drożej niż pociąg. Szybkie finalizowanie pakowania i o 14 ruszamy w trasę. Początki ciężkie. Fura 3 razy większa od czarnej strzały (starej poczciwej Hondziny), kierownica z prawej, auto w automacie. Żeby tego było mało - ruch lewostronny. Jeśli dodać do tego fakt, że auto zaparkowane jest na wzniesieniu, a nieopodal kręci się człowiek z obsługi - nerwy są spore. Nerwowe są również pierwsze kilometry. Przyda się taki trening przed Landcruiserem. Też ponad 3 litry w turbo dieslu.
Zaopatrzenie w spożywczaku i wyruszamy. Po drodze spotykamy pierwszego dzikiego kangura - szkoda, że martwego - potrąconego przez inne auto. Opieramy się pokusie darmowego mięska na tydzień i jedziemy dalej, ale z jeszcze większą rozwagą. Pomni wielu ostrzeżeń o niebezpiecznej jeździe po zmroku, nie szarpiemy się na wielkie dystanse, ino spoczywamy w Duras. Już na pierwszym większym skrzyżowaniu tej małej mieścinki wita nas Kangur. Stoi na przydrożnym trawniku wyprostowany i nieruchomy niczym strażnik. Śpimy wśród kangurów. Nastawiamy na rano budziki celem upamiętnienia tych skocznych stworzeń w świetle wschodzącego słońca, jednak pogoda w pierwszym dniu naszej buszmeńskiej przygody nie dopisuje. Pół wieczoru i noc mży. Nic to. Może na pustyni będzie cieplej / suszej - pewnie jeszcze będziemy mieli dość.


Dzień 2

Żeby nie tracić czasu o 6 rano wyruszamy. Trasa z Sydney do Melbourne to nie outback - podobne krajobrazy można spotkać w Europie, ale gdy wyszodzi Słońce, doceniamy zielone, rozległe faliste krajobrazy i piękne, nadmorskie miasteczka. Trochę chyba przypomina nam to Chorwację, z tym, że tu wsystko jest większe i rozleglejsze. Podobają nam się drogi i zwyczaje podróżowania. Nie spotkaliśmy na drodze ani jednego wariata. Ograniczenie do 110, i tak ludzie jadą. Nikt się nie spieszy. Nie ma wariackich wyprzedzań na 3-ciego. Jednopasmówki co kilka kilometrów dostają dodatkowy pas, co by ci co rychliwsi mogli wyprzedzić ślimunów. Po drodze sporo ostrzeżeń o zgubnych wpływach mikrodrzemki za kierownicą i zachęt do odpoczynku. W naszym aucie co 2 godziny włącza się rest reminder i dopóki nie wyłączymy choć na chwilę silnika zaczynana denerwować. 

Do Melbourne dojeżdżamy ciemnym wieczorem. Szczęśliwie udaje nam się znaleźć nocleg parkingowy w przymorskim parku nie tak daleko od centrum. Nerwy tylko wzburza tajemniczy zboczeniec jaki czy co, co to zaparkował niedaleko od nas by ukradkiem spoglądać z krzaków w naszym kierunku. Po seansie wspomnianego już kiedyś Wolfcreeka, do każdego niepewnego, nienormalnego zachowania dzikusów podchodzimy z ostrożnością. Nic się nie stało. Przyjechał strażnik, wygonił inne auta, zamknął bramę parkingową na noc, a nam pozwolił zostać do rana.
Dzień 3

Żyjemy! Zboczeniec nas nie poćwiartował, tudzież w inny sposób zmolestował. Szybka sesja poranna panoramy Melbourne - wykorzystujemy czas, ograniczony przez ramy czasowe relocation deal'a na maksa. Poranek niestety znowu pochmurny. Szybkie sprzątanie naszej limuzyny i ruszamy. Auto udaje się oddać bez problemów. Po godzinie podpisujemy już umowę relokacyjną i oglądamy film instruktażowy jak jeździć dużym autem z napędem na 4 koła. O dziwo, jazda wydaje się jakaś prostsza - mimo gabarytów i manualnej skrzyni. To pewnie dzięki właśnie gabarytom, a konkretnie wysokości siedzenia - wszystko jak na dłoni. Zajebiste uczucie. Od dziś lubię duże auta :) I takie trochę starsze, żeby trochę skrzypiało i żeby bieg od razu nie wskoczył. Jak na safari. Jest bajka. Czujemy klimat i jest nam bardzo dobrze. Bujamy się w miejskiej dżungli i ruszamy na Great Ocean Road - prawie 300 km odcinek malowniczego wybrzeża na poł. - zach. od Melbourne. Jest rzeczywiście malowniczo. Jest także pięknie oraz wakacyjnie. I w większości słonecznie, choć często wietrznie.Bez pośpiechu podziwiamy kolejne plaże, laguny, drogowe serpentyny. Nie omijamy także wizytówki rejonu - 12 apostołów, czyli grupy piaskowych skał wyrastających z oceanu, na których swego czasu rozbijało się wiele statków. Apostołowie są piękni - jedni więksi, drudzy mniejsi - wszyscy jakby zdawali się strzec wybrzeża. Jeden ostatnio runął do morza... Ale na jego miejsce pojawił się nowy, a w kolejce na twórcze oceaniczne fale czeka kilku kolejnych. 

Great Ocean Road, i to nie tylko ze względu na fantastyczne widoki, co bardziej na ogólny klimat luźnego podróżowania w przepięknej scenerii, pochłania nas tak bardzo, że żeby zrealizować założony na dziś plan dotarcia do parku narodowego Grampians, decydujemy się, wbrew zaleceniom,  podróżować po zmroku.Kangury jednak zaczynają nibezpiecznie slalomować przed samochodem. Stoi taki grzecznie przy drodze, i gdy jesteś już prawie przy nim, wskakuje pod koła by przebiec na drugą stronę ulicy. Gdy już jest prawie bezpieczny po drugiej stronie, zmienia nagle kierunek i skacze z powrotem pod koła :) No co za sierściuchy paskudne. Nie ma co jechać 40 km/h. Do celu niewiele ponad to - nadrobimy rano. Zjeżdzamy na minipolankę, ładujemy się na tył naszego mobilnego domu, i z radością doznajemy najprzyjemniejszego od kilku nocy snu.


1 komentarz:

  1. Acy cacy. Fajnie sobie radzicie, jestem pod wrazeniem. Balkonowy wujek z Ameryki

    OdpowiedzUsuń