czwartek, 13 stycznia 2011

Uluru trip part 3

Dzień 7
Noc spędziliśmy w hostelu backpakerskim w towarzystwie 2 Chinek czy innych Azjatek - nie wiemy - kontaktu nie było. Wstajemy rano - miało nie być pośpiechu, miało być w końcu spanie do oporu - jak to na wakacjach, ale trzeba sprawdzić czy nie ma dla nas nowego deala relokacyjnego (auta czekającego na transport naszymi osobami). Po irytującej walce z internetem stwierdzamy, że deala nie ma - szkoda. Nie możemy odżałować, że ktoś uszkodził buszkampera Landcruisera, którym mieliśmy jechać do Alice Springs i Uluru (zwanym w pewnych kręgach Mparntwe :) ). Nic to. Adelajda też niby piękna. Prowincjonalna - nie to co naturalnie piękne, ale europejskie Sydney czy Melbourne. A niedaleko Kangaroo Island z dziką fauną i florą i niezniszcznoymi jeszcze do końca przez ruch turystyczny dzikimi plażami. Jemy wkalkulowane w cenę hostelu  naleśniki i obmyślamy plan na dzień / podzień (w końcu dzień relaksu też się przyda). Tajemnica nieskażonych nadmiernym ruchem turystycznym dzikich plaż po odkryciu cen promów przestaje być tajemnicą i nieco nas zasmuca. Chyba jednak wolimy 2 tygodnie w Wietnamie niż 3 dni na wyspie kangurów. Plan - relaksacja, zwiedzanie Adelajdy; zobaczymy co będzie jutro.
Jutro jednak jest dziś - pojawia się deal! - Adelajda - Alice Springs, tak jak chcieliśmy, tylko nie 4WD. Szkoda, ale nie wiemy ile będziemy czekać a niestety nie mamy za dużo czasu / kasy by wybrzydzać. Szybka decyzja - bierzemy! Przynajmniej będziemy w Mparntwe, tak jak chcieliśmy, choć pewnie po drodze nie zobaczymy tyle outbacku ile chcieliśmy, musząc przemieszczać się 3 tonowym, napędzanym tylko dwoma kołami tzw. motor homem! Bo taka właśnie fura na nas czeka. Landcruiser wydawał nam się duży - ten Mercedes Sprinter to mega krowa! Wsiadamy. Pierwsze metry znowu niepewne. Nic dziwnego. W środku toaleta, prysznic, TV!, mikrofala, kuchenka, lodówka. Łoże większe i chyba wygodniejsze nż jakiekolwiek, w naszej wspólnej bytności, wcześniej użytkowane. Cały czas tęskniąc za Toyotą przyzwyczajamy się do tego mega wygodnego, luksusowego domu na kołach. Chyba nam się w dyńkach poprzewracało - mamy nadzieję, że wygody nam zbytnio nie uderzą do głowy.
Szkoda, że nie spędziliśmy trochę więcej czasu w Adelajdzie. Jadąc przez miasto, tak na szybko, urzekła nas obfitość w nim zieleni i właśnie prowincjonalny charakter. Jest zdecydowanie inaczej niż w Sydney. Ale tak jest chyba z większością największych miast - są inne. Mimo wszystko chyba bardziej kręci nas dzikość natury  niż miasta, które w gruncie rzeczy przecież nie mogą się aż tak od siebie różnić. Dlatego z radością ruszamy w dalszą drogę. Im wyżej w górę kontynentu tym miasta stają się rzadsze, a ludzie w nich napotykani zgoła inni od tych wielkomiastowych.Chyba zaczynamy dostrzegać sedno prawdzwej Australii. To kraj młody, olbrzymi, piękny, z wszelkimi bogactwami naturalnymi, ale przez młodość swą wciąż niezdarny, rozwijający się. No bo jak 20 mln ludzi może ogarnąć kraj niewiele mniejszy od USA? Wydaje nam się, że Australia chwyciła Pana Boga za nogi organizując olimpiadę. Sydney, Melbourne i może jeszcze kilka innych miast mocno ruszyło do przodu. Prowincja jest dużo mniej rozwinięta, a ludzie zamieszkujący te tereny zdają się nie zważać na próbujące utrzymać się w tempie światowego rozwoju wspomnmiane miasta. Żyją teraźniejszością, i mimo iż nie mają modnych ciuchów i starannie przyciętych grzywek cieszą się życiem. Chyba zaczynamy rozumieć znaczenie słowa outback. To nie tylko określenie dziewiczych, niedostępnych, niebezpiecznych, ale i pięknych ziem, wraz z ich fauną i florą, ale i ludzi zamieszkujących te ziemie.

Śpimy przy Stuart Higway (jedynej szosie łączącej w centralnej części kontynentu południe z północą), gdzieś pomiędzy Port Augusta a Woomera.
Dzień 8
Popołudniem docieramy do Coober Pedy - miasta założonego na początku 20 wieku po odkryciu opali. Ludzie zaczęli tu przyjeżdzać w poszukiwaniu tego drogocennego kamienia celem szybkiego się wzbogacenia i zakupienia sobie posiadłości w oddalonej o jakieś 850 km Adelajdzie. Nie zakładali zostania w tym małym, nadal bardzo czynnie górniczym miasteczku, na dłużej. Coober Pedy powstało na przekór ekstremalnym warunkom panującym w outbacku. Jak bowiem można znieść 40 stopniowe upały (latem temperatura nie spada poniżej 30 stopni)? Determinacja poszukiwaczy opalu była/jest na tyle duża, że budują oni podziemne mieszkania / bary / hotele a nawet kościoły, by schronić się przed parszywym upałem. Co najciekawsze nie dotarły tu wielkie koncerny górnicze ze swoimi welkimi maszynami. 

Mieszkańcy Coober Pedy całymi dniami szukają na własną rękę swoich opali przy użyciu konstruowanych bądź/i przerabianych na użytek amatorsko-górniczy maszyn/pojazdów. Kto oglądał Mad Maxa (jest ktoś taki kto nie oglądał?) na pewno kojarzy dziwne, jakby wyciągnięte ze złomowisk, przerobione na dźwigi, walce i inne traktory zabójcze auta. Taki klimat panuje w Coober Pedy, co nie może dziwić wiedząc, że właśnie na jego przedmieściach kręcono (między innymi) Mad Maxa. Na przedmiściach, ale także w centrum napotyka się tablice ostrzegające przed szybami górniczymi, do których można łatwo wpaść podczas nierozważnych turystycznych wędrówek. Klimat niesamowity.
Dzień 9
Mieliśmy odpuścić sobie buszmeńsko-pustynne wyprawy napędzane dwukopylastą krową. Chęć przygody i poznania sedna Asutralii pulsowała nam w głowach na tyle, że miast off-roadowe eskapady odpuścić, postanowiliśmy się jedynie w ich realizacji przyhamować. Dlatego nie wyruszyliśmy na wymarzoną, outbackową, ok. 600km trasę Oodnadatty, a jedynie wyruszyliśmy z Coober Pedy na ponoć malowniczą Painted Desert (trasą na Oodnadattę) i po zrobieniu ok. 250 km pętli mieliśmy nadzieję bezpiecznie powrócić na Stuart Higway w Cadney Park i kontynuować drogę do Alice Springs. Uprzednio naturalnie zasięgnęliśmy opinii ustnej lokalsów oraz zapoznaliśmy się z oficjalnym, wczorajszym komunikatem władz o stanie lokalnych dróg. Trasa zapowiadała się przejezdna również dla niepełnoosiowonapędzanych automobilów. Pytanie czy dom na kołach to w ogóle zalicza się do kategorii zdolnych do jazdy po drogach nieutwardzonych pojazdów nie opuszczało naszych myśli przez znaczną część eskapady. Okazało się jednak, że dom (tak go nazywamy - np. po piwku w barze - idziemy do domu? :) ) po zastosowaniu bezpiecznej, niestety często nużąco małej prędkości daje radę. W końcu autodom to też auto. Temperatura szybko przekroczyła granicę 40 st. C i ustabilizowała się na poziomie 42. Klima jednak dawała radę i wyłączaliśmy ją jedynie czasem, by zapacając się, bardziej się wczuć w safarijski klimat. Ogrom stepowej przestrzeni niesamowicie nas urzekł. 
Droga ciągnęła się kilometrami, a gdzie okiem nie sięgnąć ani śladu ludzkiej egzystencji. No może poza znakami drogowymi i przydrogowymi rekwizytami, typu opona samochodowa, tudzież wrak auta. Zwierzyny, poza dwoma jaszczurkami, mrówkami, bardzo natrętnymi, ale szczęśliwie dziś mało ilościowymi, muchami, oraz przyoazowymi (przyrzecznymi) nielicznymi ptakami) również nie uświadczyliśmy. Trochę mieliśmy ochotę na węża :) Jechało się fantastycznie. Do czasu! 10 km od Painted Desert - destynacji naszej wyprawy - napotkaliśmy na przeszkodę o bardzo małych naszym zdaniem szansach na pokonanie - mega zabłocone koleiny. Że podstawa domu to silne fundamenty, postanowiliśmy nie stawiać go na grząskim gruncie i z pokorą oraz niedosytem zawróciliśmy (Na szczęście nie oznaczało to totalnego - w tamtym momencie 150 km zawrócenia). Nic to. I tak zobaczyliśmy dziś niesamowity kawał outbacku. Może wrócimy tu w edycji 4x4.
Ok 60 km od końca wycieczki ugrzęźliśmy w błocie! Niepozorna na pierwszy rzut oka przeprawa okazała się mega zdradziecką pułapką. Auto stanęło. 3 tony w błocie. Masakra! Od jakichś 5 godzin nie minął nas żaden inny samochód. Przed oczami pojawiała się wizja snu na drodze, w oczekiwaniu na pomoc. Co jak rano pomocy nie będzie? Gdzieś tam się dojdzie, coś się wymyśli, ale powstaje mega problem, a firma od auta nałoży nam solidną karę, która zatrzęsię mocno naszymi dalszymi planami podróży. Spokojnie badamy sytuację - nie jest tragicznie - auto stoi na kołach - nie oparło się, tak jak Landcruiser na plaży, na elementach podwozia. Wygrzebujemy kończynami błoto z newralgicznych miejsc, utwardzamy koleiny roślinnością i po kilku nieudanych, acz napawających optymizmem próbach wygrzebujemy się z opresji.
Jeszcze mamy ochotę na pamiątkowe zdjęcia. Zatracamy ją, gdy szczęśliwi z kolejnej przygody, natrafiamy kilka kilometrów dalej na kolejną przeszkodę - rzeczkę. Godzina ok. 18. Jeśli zawrócimy, będziemy na twardej drodze za jakieś 6 godzin. A cel tak blisko. Bierzemy rzeczkę na pęd (masa x prędkość) - sukces. Od tej pory na każdy znak ostrzegawczy "Floodway" drżymy. Przeszkód jeszcze jest kilka - każda następna zdaje nam się trudniejsza. Zawsze jednak znajdujemy sposób. W końcu docieramy na Stuart Higway i na pierwszym lepszym zajeździe wyposażonym w prysznic patrzymy z zadowoleniem za zdezorientowane twarze ludzi obserwujące wysiadające z luksusowego autodomu brudasy. Ach - znowu mega przygoda. Ale krową już w outback nie wjeżdzamy.

Więcej zdjęć tu

4 komentarze:

  1. czy to jest ten sławny płotek, który tak dezorientuje Aborygenów?

    OdpowiedzUsuń
  2. A jednak Mparntwe? Fajnie, ze dotarliście do Alice i te mega przygody. Płyty dotarły. Trzymajcie się i dajcie znać jakie plany na najbliższą przyszłość. Pozdro H.iW.

    OdpowiedzUsuń
  3. Yanişoğlu: tak, to ten płotek. Dog proof fence. Postawiony celem chronienia owiec z południa kraju przed owcożernymi psami Dingo z północy. 5200 km długości, aczkolwiek teraz jest już w słabym stanie i służy bardziej jako atrakcja turystyczna.
    pzdr,
    merfi

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, młodzi - tylko Wam pozazdrościć. Będziecie mieli co wspominać! Dziękujemy za kartkę świąteczną i pozdrawiamy. U. i K.

    OdpowiedzUsuń