niedziela, 2 stycznia 2011

Jadziem w Nowy Rok!

Od rana atmosfera była napięta. Teraz już chyba (mogąc porównać) stwierdzamy, że o ile atmosferze świąt co nieco brakowało, to na Nowy Rok wszyscy zdawali się strasznie niecierpliwić. Niecierpliwiliśmy się i my. Z nadzieją wyczekiwaliśmy na niezapomniane przeżycia fajerwerkowe, tłamsząc w sobie jednocześnie obawy, że jednak spędzimy te chwile w pracy.  Na szczęście razem, w najprzedniejszym miejscu o tej porze na świecie - Sydneyskiej Operze.
Ostatni poranek roku upłynął zatem na przygotowaniach do wieczornych baletów. Brazylijki  misternie układały swoje włosy (wałkowanie zaczęło się nawet dzień wcześniej) a pralka i suszarka się nie wyłączały. Droga do pracy też była jakaś inna. Już popołudniem ulicami ciągnęły pielgrzymki w kierunku Opery. Ludzie, dotychczas rozbiegani i zajęci swoimi interesami, w pochodzie nad zatokę zjednoczyli swe zniecierpliwione i podekscytowane, ale nade wszystko pozytywnie usposobione nastroje. Ścisłe okolice Opery już we wczesnych godzinach popołudniowych przypominały pola namiotowe wielkich festiwali muzycznych. My, w elegancko skrojonych uniformach, sunęliśmy boczną (VIPową) alejką obserwując z wyższością zazdrosne spojrzenia dzikiego plebsu, by ostatecznie w tym jakże gorącym (również temperaturowo) dniu z radością znaleźć schronienie w klimatyzowanych pomieszczeniach Opery. Impreza na 1000 osób. Nas ("kelnerów") ok. 30. Powtarzające się tu i ówdzie wśród klientów coraz śmielsze pytania o jedzenie wskazywały na to, że kuchnia jednak nie dała rady. Trochę to smutne, że taki gość, który po wydaniu kilkuset $$$ prawdopodobnie cały dzień nic nie jadł z nadzieją (słuszną) na godny poczęstunek, ledwo co zaostrzył sobie apetyt. Niewątpliwie niedożywienie przyczyniło  się do kilku spektakularnych (z młodą, do nieprzytomności upojoną rosjanką na czele) pijackich wybryków.
Zbliżała się godzina 0. Nadzieję na pomyślne wykorzystanie przemyconego aparatu fot. rozbudziła wiadomość o szykowanej przez polską mafię akcji opuszczenia dzikusów na czas fajerwerków i frywolnego się zeń cieszenia. Akcja się udała - znaleźliśmy sobie wygodne punkty obserwacyjne i nawet stuknęliśmy się szampanem. Fajerwerki pierwsza klasa.
Polska mafia






 Tak jak Sylwester długo się rozkręcał, tak szybko się skończył. O pierwszej bar zamknięto - takie tu mają jakieś prawo, że oficjalne imprezy szybko się kończą. O 3 skończyliśmy pracę by z trwogą spostrzec, że jedynymi imprezowiczami w okolicach Opery okazały się wozy czyszczące. Nic to. Na szczęście była jeszcze okazja do skromnego, bo skromnego, ale zawsze, polsko - słowacko - węgierskiego popląsania.

Polsko - słowacko - węgierska szajka: Mario, Reka, Mercedes, Ryszard i my
Mamy nowy rok i nowe plany. Sylwestrowe zniecierpliwienie w naszym przypadku wiązało się przede wszystkim z pragnieniem podróży i świadomością jej, w nowym roku, rychłości. Bo oto już jutro wyruszamy zwiedzać ten wielki kraj. Sami nie mamy jeszcze ostatecznego planu - będziemy się raczej kierować tam gdzie nas pogna los / pojawi się okazja. Chcemy zagłębić się w centrum tego wielkiego kontynentu - przemierzyć choć część czerwonej ziemi, zobaczyć dzikie kangury i liznąć ten tajemniczy, odludny, ale jakże nastrojowy, no i rzecz jasna piękny outback, z którego słynie Australia.
Śledźcie zatem uważnie nasze przygody. Będziemy się starali prowadzić blog na bieżąco, ale z dostępem do Internetu może być różnie. Ai!

2 komentarze:

  1. Wszystkiego naj-, najlepszego w Nowym Roku. Piękne zdjęcia, a jak ładnie wyglądacie w tych uniformach. Pozdro H. i W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bratku i Bratowo!

    Bardzo efektowne stroje! :D Wszystkiego najlepszego w 2011!!! Jedziecie z tą Austalią!!

    Brat

    OdpowiedzUsuń