poniedziałek, 17 stycznia 2011

Uluru trip part 4

Dzień 10
Po ekscesach ostatniego dnia spokojnie kontynuujemy trasę do Alice Springs, nasłuchując nerwowo nasilających się zgrzytów bocznych drzwi naszego autodomu. Auto jest całe w pomarańczowym pyle. Jeśli zaczną szukać i się uprą, możemy mieć problemy z wyparciem się jazdy po nieutwardzonych drogach. Ledwo przed zachodem słońca dojeżdzamy do Alice Springs - ok. 30 tys. miasteczka w centrum kontynentu. Na stacji zakupujemy WD 40 - psiukamy i - chyba nie skrzypi.
Mamy jeszcze całą noc na nacieszenie się krową. Po krótkim miastowym rekonesansie cieszymy się nią na przybenzynostacyjnym parkingu.

Dzień 11

Dziś sprzątamy nasze auto, co nie jest proste ze względu na gabaryty. Trochę to trwa, ale w końcu zdobywamy się na stwierdzenie, że dalej pucować nie ma sensu. Może w wypożyczalni się nie zorientują a co jeszcze bardziej prawdopodobne - nie będą w ogóle szukać, no bo po co - auto działa. Naturalnie tak się też okazuje. Szybko zwracamy krowę i szukamy w necie następnego dealu. Nic z Alice Springs. Spoko - i tak chcieliśmy zostać tu kilka dni, i wyruszyć do ostatecznej destynacji naszego tripu - skały Ayers Rock (Uluru/Yulara/Mparntwe). Jest za to deal z Cairns do Sydney. Brakuje tylko połączenia z Alice do Cairns. No niestety - nie zamkniemy tripu drogą lądową. Może gdybyśmy mieli więcej czasu, ale my przecież już 30 stycznia ruszamy na podbój Nowej Zelandii! Bukujemy lot. A wcześniej wypożyczamy Forda Focusa w sedanie i mkniemy do oddalonego o 500 km Uluru. Znowu pierwsze metry dziwne. Autko wydaje nam się tak mikroskopijne, i tak nisko zawieszone, że niemal zdajemy się, jak Flinstonowie, dotykać jezdni. Ach, tęsknimy za "domem" (za domem też :)). Na szczęście w Cairns czeka już na nas trochę mniejsza, ale również dosyć wygodna wersja autodomu. Śpimy 100 km od celu na darmowym kempie. W dotychczasowej podrózy tylko raz - w Adelajdzie zdażyło nam się zapłacić za nocleg. Taka zaleta domu na kołach.
Dzień 12
Wstajemy o 2.45, która po zastosowaniu kilku krótkich drzemek przeistacza się magicznie w 3.00. Dziś zaczynamy wcześnie - chcemy zdążyć na wschód słońca. Zważając na skaczące w nieładzie kangury docieramy pod skałę. Jeszcze po ciemku, zliżając się do tej wielkiej, ciemnej, prostokątnej masy ma się wrażenie jakby patrzyło się w jakieś oko Saurona. Klimat niesamowity. Po przyjęciu promieni słonecznych na swoje oblicze skała okazuje się wielką, majestatyczną, pomarańczową kupą. W dobrym tego słowa znaczeniu. Ayers Rock o wschodzie słońca, z zatłoczonego punktu widokowego, robi duże wrażenie. Wrażenie to staje się ogromne, gdy postawi się swoje postacie tuż u jej podnóża i pozwoli penetrować wzrokiem wszelkie zakamarki podczas 10 kilometrowej okrężnej trasy u jej podnóża. Gra świateł, wielość formacji, obłość, i kolor, kolor !! Na tle bezchmurnego, mocno niebieskiego nieba pomarańcz skały wygląda nieziemsko. Skała jest krucha i święta (dla Aborygenów) - nie można się na nią wspinać :( Jest możliwość wejścia na szczyt granią, ale stricte wspinaczkowo podziałać niet. 

Podczas 3 godzinnej wędrówki w pełnym słońcu podziwiamy jej kształy i kolory. Na koniec zawiedzeni odkrywamy, że z powodu upałów wejścia na szczyt są zamykane po 8 rano. Zważając jednak na nasze zmęczenie wędrówką w 40 stopniowym upale, oraz wrażenie pewnej powagi wejścia ("wspinaczka" liczy sobie 35 ofiar - obstawiamy że zdecydowana większość to starsi, zmęczenie słońcem turści) stwierdzamy, że może to i dobrze - wespniemy się nazajutrz, i wracamy wyczerpani na kemping gdzie rozbijamy namiot. Plan na pozostałą część dnia to zachód słońca. 







Oznacza to, że mamy kilka godzin totalnego luzu - pierwszy raz od początku naszego tripu. Pluskamy się zatem wesoło w kempowym baseniku i ucinamy trawnikowe drzemki, by wieczorem docenić ponownie piękne kolory skały w zachodzących promieniach słońca.






Więcej zdjęć tu 

Dzień 13

Znów wstajemy wcześnie rano, przed wschodem słońca - plan na dziś znów napięty, a z powodu ograniczeń w wejściach na szczyt Mparntwe napiął się jeszcze bardziej. Rankiem chcemy wejść na wielką kupę, by następnie pognać do oddalonej o 50 km Kata Tjutii na spacer doliną wiatru (Valley of the wind), którą to, jak dowiedzieliśmy się dzień wcześniej, zamykają po 11 rano ze względu na upały. Jakże wielkie jest nasze zasmucenie, gdy niedospani odkrywamy, że dziś wejść na skałę (kupę) nie będzie z powodu zbyt silnych wiatrów. Ech, mamy wrażenie, że ostro tu przesadzają. Co by powiedzieli na taką Orlą Perć czy chociażby Giewont (które w wieloletniej swej historii prawdopodobnie liczą więcej ofiar, przy znacznie dużo niższej popularności)? Nic to.
Jedziemy do Kata Tjuty i pochłaniając piękne widoki tego w gruncie rzeczy geologicznie podobnie ukształtowanego, acz mniej turystycznie obleganego miejsca,  stosunkowo szybko zapominamy o Uluru. Skały w Kata Tjucie są chyba mniej pomarańczowe niż ta słynna Ulurowska, ale ich wielość, i możliwość swobodniejszej między nimi wędrówki, sprawia że czerpiemy chyba większą radość z naszego w ich obecności jestestwa. Abstrahując od wszystkich tych bardzo przyjemnych aktywności słońce praży w dyńkę nieziemsko, a muszki bezwstydnie i bez opamiętania atakują wszelkie dostępne skrawki odsłoniętego ciała, szczególnie upodobawszy sobie owory typu oczy, nos, uszy. Bestie są masakrycznie nachalne. Specjalny (najtańszy :) ) kapelusz z odstraszającymi frędzelkami okazuje się nieco muszkom zaradzać, ale już do końca naszej, w czerwonym środku, wyprawy muszki będą nas bezlitosnie napastować.




Zwiedziwszy piękne skały Kata Tjuty uderzamy w ostatni punkt naszej Ulurowej przygody - oddalonego o 300 km Kings Canyon. Średnio to po drodze, ale ponoć ładne. Oczywiście nie to, co Uluru, które jako wizytówkę Australii trzeba zobaczyć. Po drodze jeszcze kawka w towarzystwie przesympatycznego Emu, i na 4 godziny przed zmierzchem meldujemy się w królewskim kanionie. O ile to, co widzieliśmy w Uluru i Kata Tjucie było magiczne, to to, co doświadzczamy w tym piaskowym, górksim rejonie jest orbitująco-metafizycznie zjawiskowe. Niesamowite przestrzenie, formacje skał, roślinność, i co niezmiernie istotne - 0 napotkanych na trasie turystów. Docieramy do edeńskiego ogrodu (Garden of Eden) gdzie do woli, zupełnie samotnie nurzamy się w rajskim jeziorku otoczonym przez imponujące skały. Jedynie zbliżający się nieuchronnie zmierzch nakazuje nam kontynuować wędrówkę. Chwytamy ostatnie promienie słońca na skraju kanionu, mając przed oczami widok na całą, rozpościerającą się przed nami krainę. AAaaaa! Bajka!

Trzeba wracać. Po drodze napastują nas sowy beztrosko kimające na drodze, oraz ... wielbłądy! Dzikie wielbłądy na drodze!

Więcej zdjęć tu
 
Dzień 14
Namiot o 30 stopniowym poranku jest bardzo niemiły, więc czym prędzej pakujemy manatki, otrzepując się co nieco z nad wyraz wścibskich mrówek i ruszamy w dalszą drogę powrotną do Alice Springs. Mkniemy szosą, i gdy już nic nie zapowiada przygody na dzieć dzisiejszy, mijamy farmę wielbłądów. Już na niej byliśmy, w drodze z Adelajdy. Spotkaliśmy tu przemiłe wielbłądy. Postanawiamy, że poczwary trzeba  powtórnie odwiedzić. Słodkość wielbłądzich minek i ich zadziornie na nas spoglądających oczęt nie pozostawia nam wyboru - trzeba łajzy ujeździć! AAaaa! Masakra! Zdecydowanie polecamy jazdę na wielbłądach. Ale taką co to samemu się Camelem steruje. Zwierzęta są flegmatyczne, słodkie, i wcale nie śmierdzą, a jazda na takim pokracznym stworze w outbackowym klimacie dostarcza niezapomnianych wrażeń. Like.

W południe zjeżdzamy do Alice i postanawiamy resztę dnia spędzić w iście Aborygeńskim stylu - przechadzając się na bosaka nurtem wyschniętej rzeki. Po drodze napotykamy ich skupiska beztrosko kontemplujące popołudniową porą zacienione rejony rzeki. Tak w Alice Springs spędzają czas rdzenni mieszkańcy - wałęsają się po ulicach jak zombie przesiadują w miejskich parczkach, czy całymi rodzinami wylegają nad rzekę. Coś jak cygani. Jest tu ich całkiem sporo, przy czym nie spotkaliśmy żadnego rdzennego jako pracownika w supermarkecie, sklepie, czy innej, czy w innej, nawet najprostszej funkcji zarobkowej. Przy czym nie raz widzieliśmy kobiety płacące kartami płatniczymi. Pewnie mają niezły socjal, szczegołnie zważywszy na szkody, jakie wyrządzili im biali. Tak czy siak odpoczywamy w korycie rzeki i stwierdzamy, że jest to miłe.
Cel osiągnięty. Jutro zaczynamy nową przygodę! Podbijamy wschodnie wybrzeże! Bądźcie z nami - Australopitkami!

Więcej zdjęć tu

3 komentarze:

  1. Zajebiste fotki! Śledzimy wasze przygody regularnie i aż strach pomyśleć co to będzie w Nowej Zelandii. Nie wiem tylko jak znajdujecie czas, siłę i dojście do neta, żeby prowadzić bloga przy tak napiętym grafiku :)

    pozdrawiamy
    Pudzianowscy

    OdpowiedzUsuń
  2. Super przygody. A zdjęcia - do National Geographic. Podziwiamy też Waszą ogromną determinację do tak wczesnego wstawania. A Garden of Eden - też tam jedziemy. Pozdro H. i W.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale mi żal, że się nam nie udało dotrzeć do wielkiej kupy w moim ulubionym kolorze. Się jeszcze wybierzemy ... możecie jakieś sekretne ślady zostawić. Magda

    OdpowiedzUsuń