niedziela, 9 stycznia 2011

Uluru trip part 2

dzień 4. Grampians Park.
Budzimy się rano jak zwykle o bardzo niemoralnie wręcz wczesnej porze, tylko po to by co 15 minut przestawiać budzik, do momentu gdy pora zrobi się już bardziej moralna. Ale to standard. Kolejne parę godzin porannych to walka w poszukiwaniu wirelessa, by móc w końcu połączyć się ze światem i zdać relację z naszych wybryków. Wreszcie spokojnie wyruszamy na zwiedzanie Grampians - jednego z większych zakątków australijskiej flory i fauny w stanie Victoria. Przez park ciągnie się mnóstwo fajnych tras offroadowych, które szczególnie nas kuszą, gdyż jesteśmy w posiadaniu buszkampera z napędem na 4 koła, a kuszą tym bardziej, bo mamy zakaz jeżdżenia nim po tych właśnie trasach.  Plan jest bardzo piękny - objazd po górskiej scenerii pełnej widoczków, wodospadów, jezior, stawów, zakończony spoczynkiem w cichym bezludnym miejscu wśród dzikiej przyrody, gdzie można zjeść przepysznego steka w palącym słońcu, wykąpać się przy użyciu podróżnej wersji prysznica (rzekoma część wyposażenia naszego kampera, ponoć gdzieś jest ale jeszcze nie wiemy gdzie) i ogólnie poddać się głębokiej niezakłóconej relaksacji, spoglądając na rozciągające się w oddali formacje skalne. Niestety nie tak do końca się wszystko udaje. Widoczki piękne, a i owszem. Próbujemy nawet kąpieli w  wodospadzie - co jest cudowne, gdyż exclusive - tylko dla nas. Żywej duszy wokół, tylko my, szum wodospadu spadającego na nasze spragnione wody ciała i otaczający nas busz. Podziwiamy również faunę. Po drodze napotykamy mnóstwo włażących nam pod koła dzikich zwierząt - głównie rodziny emu i kangury oraz inne kanguropodobne twory (np wyglądające jak kangury ale chodzące jak lisy, tudzież wyglądające jak szopy ale skaczące jak kangury).
Plan nasz doskonały psują nam jednak pozamykane (ze względu na powodzie) w wielu miejscach offroadowe trasy i konieczność - konsumującej nasz jakże cenny czas - jazdy naokoło. W końcu jemy steka nie w słońcu,  ale o zmroku, nie sami, ale wśród kąsających komarów i na kempingu, gdzie sporo ludzi, a sam stek też okazuje się nie tak przepyszny jak by się zdawać mogło patrząc na niego w sklepie zza kontuaru. Koniec wieczoru niby przemiły - przy ognisku w towarzystwie australijskich wspinaczy (aha bo w Grampianach są też fajne miejsca wspinaczkowe ponoć- jutro się przekonamy o tym), ale zakończony niespodziewanie szybko z powodu skaczących z przyogniskowego drzewa na nasze plecy owłosionych pająków! wielkości tarantuli - są ponoć nieszkodliwe, wystraczy takiego strzepnąć i znika. Ahaś, a jadowite węże też się ponoć bardziej boją od nas! Dziwni Ci Ozi, nic ich nie rusza. My za to psychicznie nie dajemy rady, więc zamykamy się w szczelnym aucie i tylko od środka słyszymy jak jakiś wielki zwierz pożera nasze śmieci, które nierozważnie pozostawiliśmy na zewnątrz.

Więcej zdjęć tu

Dzień 5.

Dziś wciąż Grampiany. Jest miło, fajnie i niczego nam nie brakuje. No może oprócz wody, która nieprzewidzianie się kończy i powoduje niemało stresu. Spokojnie! Pijemy  deszczkówkę o lekko żółtawym zabarwieniu, która po przegotowaniu nie jest wcale zła ("Blondynka w podróży" bardzo się przydaje, jeszcze raz wielkie dzięki!). Na szczęście są skały. Bez nich co poniektórzy pewnie by nie przetrwali. Skały są różne: granitowe, wapienne, piaskowe, wysokie i niewysokie, jedne gładkie, inne chropowate ... możnaby pewnie doktorat napisać.  Wszystkie za to bez wyjątku są chętnie macane przez mego męża, co ma ponoć związek z super tarciem, wąskimi krawądkami i obłymi kształtami. Czy ktoś coś z tego rozumie?
A tu mała relacja z walki (?) samca ze skałą.




Robi się późno więc ruszamy dalej. Do Adelajdy się już nie spieszymy, bo deal do Alice Springs (szczegóły dzień 1) został skanselowany. Samochód poprostu ktoś uszkodził i nie możemy już nim jechać .Nie spieszymy się więc, bo naprawdopodobniej w Adeli posiedzimy parę dni czekając na nową okazję, mając dużo czasu na zwiedzanie miasta i takie tam.
Noc zastaje nas w drodze gdzieś na wybrzeżu. Ruszamy więc furą na plażę, bo czemu nie? Mamy landcruisera to i piasek nam nie straszny! Zresztą miejscowi rybacy jeżdżą po tych plażach jak po autostradach. Okazuje się że jest git, piasek twardy,fura daje radę.
Pojawia się zatem śmielszy pomysł wjechania trochę wyżej pod górkę,  gdzieś gdzie nie będzie wody jak nadejdzie w nocy przypływ i pozostania tam na noc. Nie przewidujemy tylko tego, że na górce owej piasek jest suchy, bo nie zalewany przez mokre fale oceanu, przez co też jest miękki no i jest go więcej. I w ten oto sposób właśnie - moi mili- zakopujemy się autem w piachu na amen! Ruch wahadłowy to w tył to w przód, powoduje coraz większe zagłębianie się auta w piach, robi się nerwowo. I nie mamy łopaty.
Na szczęście merfi posiada coś lepszego - testosteron, który zwykle w takich sytuacjach wyzwala w nim fajtera - puls przyspiesza, para leci z uszu,  w oczach pojawiają się iskry, coś jakby na granicy obłędu. Bo jest wyzwanie, zadanie, z którym należy się zmierzyć. Odkopywanie trwa godzinę rękami nogami, garnkami czasem. Umacniamy glebę gałęziami. Kolejna walka się udaje. Ruszamy! Zmęczeni, ale szczęśliwi rozpalamy ogień, na którym pieczemy banany, potem przez niego skaczemy, kąpiemy się w oceanie przy jego świetle .....
Więcej zdjęć tu
Dzień 6

Już w Adelajdzie. Tu śpimy (jutro zobaczymy co dalej):

3 komentarze:

  1. Uff. Fajnie ze jest nastepny wpis, bo to kibicowanie wyzwala w nas rowniez adrenaline.
    Widzimy jak jest ciekawie, a co dopiero w Mparntwe, Alice S. itd. Czujemy te pajaki i zupelnie nie wyobrazamy sobie ich obecnosci na ciele Merfiego. Ale z wodą z kałuży uważajcie a przynajmniej długo gotujcie (pasożyty). Pozdro z zimowego T. H. i W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyruszyliśmy do Mparntwe (co to za nazwa ?:) - u "nas" mówią na to Ayers Rock a dzikusy Uluru (albo odwrotnie). Jest ciekawie. Woda z dachu, nie z kałuży :) P. z gorącej A. M i B.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cytuję dokładnie z Wikipedii: "Tereny na których się znajduje (Alice S.) są nazywane przez zamieszkujące je plemię aborygeńskie Ardente "Mparntwe". Myślałam, że to bardziej tubylcze niż Uluru. Widzicie, co daje zbyt dokładne zgłębianie tematu. Pozdro H. i W.

    OdpowiedzUsuń