sobota, 18 czerwca 2011

Jedziemy na wycieczkę


Pożegnanie z białoruskim przyjacielem przeżyliśmy ciężko. Znowu trzeba podporządkować się sztywnym rozkładom i, mniej lub bardziej ale zawsze, turystycznemu szlakowi. Tym razem autobus (a dokładniej 3 autobusy i łódka) przenosi nas na Cat Ba, gdzie osiadamy na parę leniwych dni.
 
Cat Ba to wyspa - cel turystów głównie wietnamskich, a że się wakacje chyba im zaczęły, to plaże zastajemy obładowane skośnookimi po brzegi. Rozrywki plażowe postanawiamy sobie zatem darować, zresztą nie dla nich tu jesteśmy, ale by zobaczyć znajdującą się w pobliżu słynną zatokę Halong Bay.
Na Cat Ba zauważamy wysoko rozwinięty proces outsourcingu w biznesie, któremu nie możemy się po prostu nadziwić. Po zamówieniu zupy w restauracji, pani nie idzie do kuchni, nie rozpala ognia, ani nie kroi warzyw, lecz po prostu wykonuje telefon, siada na dupie i czeka. A my zdezorientowani, nie wiemy, czy źle zrozumiała, czy co? Za jakieś 15 min podjeżdża na skuterze Wietnamczyk z tacą falującą w jednej ręce, na której parują 2 gorące jeszcze zupy. Podchodzi do nas, serwuje talerze, po czym z powrotem wsiada na swój skuter i znika, tak szybko ja się pojawił. I nawet mu się nie rozlało aż tak bardzo, za co szacunek wielki.
Zupy dobre nie były, więc z obawy, że źródło zupy w mieście jest tylko jedno, więcej na Cat Ba tego typu posiłku już nie zamawiamy w żadnej innej restauracji. Potwierdzeniem słuszności naszej decyzji jest wieczorna wyprawa z naszą nową koleżanką Magdą w poszukiwaniu pizzy. Pizzy - choć w kilku menu się nawet taka opcja pojawia - nigdzie jednak nie ma. Nie ma, bo pewnie jedyny dostawca zamknął wcześnie, chory może, albo ciasto mu się zwyczajnie skończyło. Tak podejrzewamy.
Jeszcze jeden przykład niezwykłej pomysłowości małych Wietnamczyków w użyciu podwykonawstwa zauważamy, gdy przychodzi nam kupić wycieczkę po zatoce. Spośród dziesiątek różnorakich ofert, prześcigających się m.in. ceną, czasem, długością kajakowania etc., wybieramy tę najbardziej nam pasującą. Jak się potem okazuje, wycieczka zdaje się być tylko jedna. Wszystkich pakują do jednego busa, potem na jedną i tą samą łódź i po kłopocie. Każdy wykupił co tam chciał w zupełnie innym miejscu, a i tak wszyscy dostają to samo.
 
Jedziemy zatem na wycieczkę po skalistych labiryntach zatoki Halong Bay. Jest pięknie! W programie kajaki, pływanie, plażowanie, zwiedzanie jaskini i ogólne podziwianie oraz zachwycanie się. Wiosłujemy po wodnych, niedostępnych drogą lądową zakątkach, pomiędzy wyrastającymi z morskiej toni skałami, by odkryć kolejny wodny świat - rybackie gospodarstwa, unoszące się na wodzie na jakichś niebieskich styropianach w kolorze niebieskim. Tu w zatopionych pod wodą koszach hodowane są ostrygi i pewnie dużo jeszcze innych morskich dobrodziejstw. Rybacy żyją tu sobie na wodzie zupełnie odizolowani - mają swój własny świat, odseparowany  skalnymi ścianami od lądu i morza. Niezły klimat.


Oglądamy jaskinię - wielką i kolorową od dziesiątek świateł jamę, w której można by urządzić dyskotekę, albo nie jedno wielkie wesele. Formacje skalne oczywiście zachwycają, zwłaszcza męską część naszej 2-osobowej populacji.

Dochodzimy do momentu, w którym zgodnie stwierdzamy, że pora zmierzać dalej. Wietnam jest spory, piękny i mimo mieszkańców nie zawsze pozytywnie nastawionych do turystów, dzięki swemu zróżnicowaniu kuszący do niezależnej, optymalnie motocyklowej eksploracji. I choć czasu zawsze jest za mało stwierdzamy, że zobaczyliśmy tu już wystarczająco dużo. Ruszamy do granicy, kierunek - Laos. (A dotychczasowa TRASA odświeżona tu)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz