czwartek, 2 czerwca 2011

A na obiad znowu zupa

Niezły Sajgon tu panuje na dole więc bez skrupułów przemieszczamy się dalej. Podejmujemy kontrowersyjną decyzję odnośnie naszego na północ transportu. Choć większość podróżuje tzw. openbusem, my bardziej cenimy sobie to co bliżej zwykłych ludzi - choćby było ciężej i dłużej. Dlatego najbliższe 24 godziny spędzamy na twardych, drewnianych ławkach nieklimatyzowanego (ale z wiatrakami na szczęście) pociągu relacji Saigon - Hanoi. Mamy tu znów wszystko, co tak w podróżowaniu kochamy - tubylców, dziurę zamiast sedesu, karaluchy, sprzedawców jedzenia, nakładających jak mama na talerz to co jest akurat na stanie, ból dupy i festiwal najróżniejszych pozycji sennych. Ja się będę upierał, że podłoga, między nogami innych pasażerów jest zdecydowanie najwygodniejsza. Jedzenie pociągowe jest całkiem ok. Pewną konsternację wzbudza w nas moment po wyczyszczeniu styropianowych tacek. Tubylcy bez skrupułów wyrzucają śmieci przez okno, wprost na piękne krajobrazy. Już wcześniej spotkaliśmy się z podobnym sposobem utylizacji zasranych wietnamskich pieluch więc nie silimy się na protesty ekologiczne. Nasi sąsiedzi niemalże wyrywają nam tacki z rąk w pomocy przy pozbyciu się śmieci.
 
Dojeżdżamy do Hue - bardzo kulturalnego miasta, omijając po drodze niewątpliwie kuszące oazy plażowe. W Wietnamie nie jesteśmy dla plaż. Nie jesteśmy tu też dla zabytków, więc postój w Hue traktujemy głównie jako przystanek w długim, uciążliwym transporcie na bardziej komunistyczną, ale i bliżej natury i ludzi północ. Odhaczamy naturalnie ładne królewskie pałace i inne pagody by już następnego dnia wyruszyć dalej.
 


Wyjątek w drodze do stolicy robimy dla oddalonego od niej miasteczka Ninh Binh. Mnóstwo tu tonących we mgle tudzież jakimś dziwnym smogu pięknych wapiennych formacji skalnych. Takie tajskie śródlądowe Krabi. Wypożyczamy na dwa dni skuter i w końcu czujemy wiatr pod kaskami sunąc nieskrępowani w tym bajecznym krajobrazie. Wioski nie są tu bardziej dzikie niż te indonezyjskie tudzież kambodżańskie, ale uśmiechnięci Wietnamczycy w swoich szpiczastych kapeluszach, pasący krowy, kozy albo dłubiący w tych swoich polach bardzo nam się podobają. Podobają nam się też obładowane skutery, z których co jakiś czas spadają kupy. I to jakie kupy! Prawdziwe krowie placki spadające z leżących za kierowcami zwierząt hodowlanych. Są też świnie, o dziwo bardziej wychowane.

 



Zwiedzając całkiem sporą jaskinię człowieka prehistorycznego w Cuc Phoung National Park okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi ciekawskimi. 
Trafiamy na rozwrzeszczaną wietnamską wycieczkę szkolną, która rozkoszuje się niewątpliwie pięknym zjawiskiem echa, płosząc jaskiniowe nietoperze. Następne spotkania z wietnamskimi zorganizowanymi grupami dziecięcymi (WZGD) utwierdzą nas w przekonaniu o zamiłowaniu tychże do niepohamowanej, nieposkromionej oraz dzikiej werbalizacji skrywanych uniesień. Wietnam, który do tej pory widzimy, to szybko rozwijający się kraj przedsiębiorczych ludzi. Mi chyba wciąż kojarzył się bardziej z klimatami pokazywanymi w filmach wojennych. Prawda jest taka, że to naprawdę nieźle rozwinięta kraina, której mieszkańcy sporą podróżują. System więziennictwa też zdają się tu mieć na wysokim poziomie co potwierdza napotkana przez nas spacerująca kolumna pięknie przyodzianych więźniów spacerujących pod bacznym okiem podążających za nią na skuterku strażników.
 
W Trang An wskakujemy do napędzanej przez wiosłującą kobiecinę łódki (nie można niestety samemu), którą płyniemy pośród zatopionych niezliczonych jaskiń. [wstawka wspinaczkowa: możliwości deep water soloingu niespotykane].

Jeżdżąc na skuterze żywimy się w napotkanych przy drodze budo-restauracjach. Podczas całej naszej podróży wybór takiej bywa kłopotliwy. Nie to, że jesteśmy wybredni, ale lokalne języki nie należą do najprostszych, a anglojęzyczne menu to rzadkość. Zdarzało się, że z braku laku, czy z braku zrozumienia, na naszych talerzach lądowały kości i głowy. W Wietnamie jest prościej. Podstawowa lokalna potrawa to różne odmiany Pho - zupy gotowanej na kurczaku, wieprzowinie, czy innej kaczce, a po naszemu - smaczny, domowy rosołek! Często nie ma dyskusji. Siadamy, pokazujemy 2, i za chwilę "mama" daje kluchy w rosole:)

Na zakończenie naszych magicznych dwóch skuterowych dni przypadkiem wybieramy Mua Cave. Jaskini tu żadnej nie widzimy, czego jednak nie żałujemy, bo to co widzimy jest wystarczająco, niesamowicie piękne. Zresztą spójrzcie sami:



4 komentarze:

  1. Czytając Waszego bloga coraz bardziej nakręcam się na Azję, bo wygląda bardziej dziko niż Ameryka Płd.

    W Ameryce miałem podobne przygody z menu, jak nie mogłem się doczytać. Wtedy zawsze padało pollo (kurczak) porfavor:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Menu? Jakie menu:) Tu w wielu miejscach to rzadkość. Fajnie, ale jak złapie głód i ni jak nie da się dogadać, a na wystawie same kości, to jest ciężko:) Ale to trzeba czasem zboczyć ze szlaku.
    Indonezja jak do tej pory chyba najdziksza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Merfi i Monia, wujek z Ameryki wrócił i Was pozdrawia (teraz siedzi na balkonie).

    OdpowiedzUsuń
  4. O! Hello! Również gorąco pozdrawiamy wujka! Dbajcie o Niego. Niech dużo siedzi na świeżym powietrzu. Niedługo powymieniamy nasze wrażenia.

    OdpowiedzUsuń