czwartek, 23 czerwca 2011

Pożegnanie z Azją

Ponieważ staramy się nie latać, z powrotem do Bangkoku mamy nadzieję dostać się przez Laos. Pierwszy, nocny autobusowy odcinek z Halong Bay'a upływa zaskakująco przyjemnie. Nad ranem jesteśmy już w przygranicznym mieście Dien Bien Phu - to tu dzielne żółte ludki w 1957 roku odparły żabojadzkie zapędy na powtórną kolonizację Wietnamu. Po trwających 57 dni walkach Francuzi z podkulonymi ogonami musieli się wycofać,  tchórzliwie przekazując pałeczkę Stanom Zjednoczonym. Jedyne pamiątki po tych czasach w Dien Bien to pomniki, sprzęt wojenny i inne cmentarze, więc, nie będąc zwolennikami przemocy i muzealnych eksponatów, z niewielkimi wyrzutami sumienia traktujemy nasz jednodniowy pobyt w mieście czysto przesiadkowo. I organizacyjnie - trzeba powymieniać walutę. Dolary lub laoskie kipy! Gdzie jesteście? W banku ich naturalnie nie ma. Ani w jednym, ani w drugim. W trzecim też nie. Jubilerzy! Też nie mają, choć podobnie jak banki chętnie przyjmą dolary od nas i dadzą wietnamskie dongi. Czyli nie mamy jak kupić laoskich wiz, nie mamy na transport. Jesteśmy w dupie.
Nie lubimy Dien Bien. Zapalczywie chronią swojej waluty i w ogóle są nieprzyjemni. Nie patrzą na nas, nie uśmiechają się, a w dodatku na targu widzimy pokrojonego i wstępnie przygotowanego do spożycia psa. Brrr. I gdy już prawie godzimy się z wizją kilkunastogodzinnego powrotu do Hanoi po nową walutę, okazuje się, że nasz hotelik chętnie nam pomoże. Godząc się na nierynkowy kurs wymiany za chwilę mamy w rękach kipy z zerkającymi z nich na nas pociesznymi mordami grubiutkiego laoskiego wodza. 100 kilometrową trasę pokonujemy obładowanym turystami, Wietnamczykami i worami z "oryginalnymi" koszulkami autobusem. Na granicy, w nieoznakowanej budzie oczywiście wymieniają walutę :)

Jesteśmy w Laosie! Jest górzyście, ładnie, a pozostawiające wiele do życzenia drogi targają niezniszczalnym autobusem. Czyli tak jak lubimy.Autobus zamieniamy na wąską, drewnianą motorówkę i wraz z ekipą z autobusu płyniemy do celu.

Jest ładnie. Wzgórza, lasy, przybrzeżne wioski, rybacy. Choć dopiero tu wjechaliśmy, już żałujemy, że spędzimy tu zaledwie kilka dni. By nie psuć ich sobie turystycznym rozgardiaszem na cel obieramy położoną gdzieś w górach, nad rzeką, wioskę Nong Khiaw, gdzie za niewygórowaną cenę będziemy leniwie podpatrywać Laoczan, drzemać w hamaku i spijać pyszne lao-trunki. Choć w Nong Khiaw psy dupami nie szczekają to jest tu bardzo spokojnie, leniwie i cicho. Mieszkamy w bambusowej chatce, w końcu, za poczciwą cenę najadamy się do syta i cieszymy się patrząc na życzliwe, uczciwe, jednak mocno różne od tych wietnamskich, laoskie twarze. Odwiedzamy jedną z wielu jaskiń, w której Laoczanie skrywali się w czasie wojny. Całkiem nieźle to sobie w tej wizytowanej przez nas przytulnej norze zorganizowali - jednostka policji, jednostka szpitalna, było nawet miejsce dla przedstawicieli rządu. Podoba nam się ten kraj. Jest tanio, przyjemnie, uczciwie. Krajobrazy nie gorsze niż w Wietnamie, a ludzi dużo mniej. Jadąc na motocyklu przez Wietnam zdarzało nam się cierpieć moczowe katusze - po prostu nie można było nigdzie znaleźć kawałka niezagospodarowanej przestrzeni. W 5 milionowym Laosie wioski są zaledwie ozdobą pięknie pomarszczonej natury.

 

Niestety eksplorację Laosu musimy zostawić na przyszłe wojaże. Mozolnie transportujemy się z powrotem do Tajlandii gdzie po gruntownym się ogarnieniu wyruszymy na podbój innego kontynentu. Towarzyszy nam rosnący smutek, że pomału żegnamy się z Azją. To niesamowita kraina. Kojarzona z żywiołowymi, dziwnie gadającymi i tak samo wyglądającymi ludkami okazała się niezwykle zróżnicowana, piękna, dzika i o ogromnym potencjale do frywolnej eksploracji.


Więcej zdjęć nie ma.

2 komentarze:

  1. Jeśli kolejnym kontynentem będzie ten, o którym myślę, to nie powinniście narzekać - też będzie się podobać;) Debet

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak tam rodzinka (ciocia i wujek)? Piszcie, piszcie, bo czekamy na nowe wieści. H.i W.

    OdpowiedzUsuń