poniedziałek, 6 czerwca 2011

Nasz przyjaciel Minsk


Docieramy do Hanoi - 4 milionowej stolicy Wietnamu. Tego niewątpliwie urokliwego miasta nie mamy jednak zamiaru zbytnio poznawać - przynajmniej nie teraz. Przyjechaliśmy tu w jednym celu - wypożyczyć motocykl na cały tydzień i zrobić blisko tysiąckilometrową trasę po północno-zachodniej części kraju. Bez zbędnych planów, szczegółów - po prostu - wsiąść na motocykl i pojechać w nieznane. Fajnie? Co powiecie na taką podróż 20-letnim motocyklem rolniczym produkcji białoruskiej "Minsk"? Taki pomysł chodził nam po głowach jeszcze zanim zawitaliśmy do wietnamskiego kraju więc po taniej nocy w wieloosobowej sali i kilku Bia Hoiach (lokalnych browarach ok. 0.4l w cenie 0.75zł) wyruszyliśmy na poszukiwanie wyśnionego jednoślada. 
Minsk to jedyna pozostałość bloku wschodniego pochodząca jeszcze z lat 50-tych, która do tej pory jest produkowana. Do Wietnamu trafiają głównie jako maszyny rolnicze. Nie bez kozery lokalsi nazywają je old buffalo*. 2-suwowy bawół o niepozornej pojemności 1/8 litra wjedzie wszędzie. Silnik, gaźnik, świeca, 2 filtry. Brak akumulatora, brak kluczyka. Prędkościomierz? Dystansomierz? Po co? Coś się popsuje? Nic prostszego - bierzesz kamień, kawał druta, zamieniasz się w Mc Gyvera i jedziesz dalej. 
Poszukiwania nie miały być banalnie proste. Dzikusy coraz bardziej cenią sobie japońską niezawodność więc humorzaste białoruskie dirt biki nie są tu  już takie popularne. Jednak nam się poszczęściło. W centrum Hanoi, w jednej z wypożyczalni przyuważyliśmy idealną sztukę - na oko 20 letniego, zardzewiałego Minska. Idealnego do tygodniowej wyprawy w zamieszkałe przez różne kolorowe plemiona, wietnamskie góry. Krótki instruktaż z obsługi i ruszamy w drogę. 
Po zaledwie kilku ruchliwych skrzyżowaniach Minsk pokazuje swoją osobowość - przestaje do nas gadać. Luz i na pobocze. Wyprawa po benzynę, mieszanie z olejem w proporcji 1 / 4% i znów jedziemy. Na obrzeżach Hanoi nasz nowy przyjaciel znowu się na nas obraża. Mimo usilnych prób nie odpala. Gdy już prawie chwytamy za telefon, w jednej z ostatnich prób zaskakuje. Dylemat - wracamy, czy będziemy pomału budować tę trudną przyjaźń. Decydujemy się okiełznać niewdzięcznego drania i pełni trwogi ruszamy. Ruch zelżewa a naszym oczom ukazują się coraz piękniejsze krajobrazy. 
Pierwszy nocleg - Mai Chau - siedlisko mniejszości tzw. Białych Tajów, mieszkających w bambusowych domach na palach. Pale ładne, okrągłe ale mało dzikie. Nic dziwnego - bliskość stolicy przeistoczyła Mai Chau w jedną z największych atrakcji turystycznych regionu. Tak czy siak jest miło, kolorowo, babeczki tańczą te swoje dzikie tańce ku uciesze głównie wietnamskich turystów. Spotykamy tu też pewnego Anglika i Czecha - również podróżujących na motocyklach.

 

Drugiego dnia decydujemy się na trasę niszową - mniej uczęszczaną i obieraną, a dzięki temu  dzikszą drogą. Górskie serpentyny wśród pól ryżowych, przecinające wioski wypełnione machającymi dziećmi, plemionami i krowo-bawołami łechcą niesamowicie nasze zmysły, potwierdzając słuszność decyzji. Jest cudownie. Uchuchany, aczkolwiek wciąż stresujący Minsk, przyroda i my. Nagle droga się kończy - prowadzi wprost do jezioro-rzeki.Ładujemy motocykl na łódkę i za chwilę jesteśmy na drugim brzegu.


Docieramy do Phu Yen, gdzie mamy namiary na nocleg. Mały, tani hotelik okazuje się dużym, drogim hotelem. Rozpoczyna się długie szukanie miejsca na ukojenie zbolałych członków. Brak znajomości języków obcych u lokalsów stanowi nie lada wyzwanie, spotęgowane faktem wyczerpania się tuszu w naszym długopisie. Odnajdujemy w jakiś sposób drogę porozumienia by ze smutkiem stwierdzić, że mieszkańcy tego całkiem niemałego miasteczka, w przeciwieństwie do mieszkańców wsi, są niemili i nieżyczliwie do nas nastawieni. Hotel hotelem, ale odmowa sprzedania Bia Hoi? Brrrr. Jest nam smutno choć nie do końca się takiemu stanowi rzeczy dziwimy. Jeszcze nie tak dawno temu nasza rasa bombardowała bezlitośnie ich domy a teraz przyjeżdżają i robią zdjęcia. Trudno - nie chcą nas to nie damy im zarobić. W trójkę usypiamy pod Petrolimexem, z którego jutro zatankujemy Mosgas 92 i po zmieszaniu z olejem 2T w proporcji 1 / 4%, trzymając mocno kciuki, odpalimy naszego bawoła.






4 komentarze:

  1. Kozak :D W waszej wyprawie to już mnie chyba nic nie zdziwi :P hehehehe Oby tak dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie teraz, słyszałam o L.A. - czy tak. Pozdrawiamy, uważajcie na siebie i piszcie, piszcie. M.T.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale odjazd to zdjęcie w lusterku. Pełny szacun za Minśka. Klimacik iście przedni ...

    OdpowiedzUsuń
  4. Qrcze, jak czytam Waszego bloga, to czuje, że potrzebuję wakacji :)

    pozdro
    Mateusz

    PS: super zdjęcia, 5x szacun za Mińska :D

    OdpowiedzUsuń