piątek, 10 czerwca 2011

Ludzie kwiaty

Mapa zawsze wzbudza wielkie zainteresowanie.
Wspólna noc zbliżyła nas do siebie na tyle, że Bawół odpala na zawołanie. Widać dobrze się wyspał, czego nie można powiedzieć o nas. Nieco zestresowani niejednoznacznymi spojrzeniami lokalsów nie mieliśmy odwagi na tyle, by noc pod chmurką spokojnie przespać. Spaliśmy na zmianę, i jakoś dotrwaliśmy do świtu. Dziś odcinek specjalny. Krętymi, stromymi drogami zmierzamy dalej na północ, w kierunku osławionej Sapy - mekki turystów lubujących się w kontaktach z mniejszościami etnicznymi. Droga bardzo nam się podoba. Mały ruch, sporo dziur, trochę niebezpiecznych zakrętów ze żwirem, błotem i bawolimi kupami. A poboczem spacerują zróżnicowane plemiona. Bo Wietnam to kraj baardzo zróżnicowany. Może nie w ilościach bezwzględnych (liczebność ludności Hanoi i Sajgonu robią swoje) to pod względem geograficznym już zdecydowanie. Poza podobieństwami, takimi jak duża niepiśmienność, uprawa ryżu i wszelakie zbieractwo rzeczy zielonych ludzie różnią się strojami, kolorem, rysami i dialektami. Tych najważniejszych, najliczniejszych plemion jest tu kilka. W górach północnego Wietnamu są to H'mong, Dzao, Thai. Wszystkie chodzą na co dzień w pięknych kolorowych strojach, nosząc w koszach zielska, opiumy, dzieci i ciągnąc bawoły.



Na dzisiejszym odcinku specjalnym mijamy sporo koni, dosiadanych przez tajemniczych, dostojnych jeźdźców, znikających we wzmagającej się wraz z wysokością mgle. Droga stopniowo traci swoje utwardzenie, by w pewnym momencie przywitać nas stromą (16%), szutrową wspinaczką. Nie bez trudności, podskakując na nierównościach, zmierzamy w nieznane, strwożeni czekającymi nas górskimi przeprawami. Udaje się. Osiągamy szczyt, i z bananami na twarzach jedziemy dalej doświadczając coraz większego piękna. Indonezyjskie pola ryżowe były niesamowite. To, co widzimy, dojeżdżając do mety dzisiejszego odcinka - Mu Cang Chai - masakruje nasze ośrodki mózgowe odpowiedzialne za odbieranie bodźców wzrokowych. Przemaść nieznająca granic! To, co te małe, niepozorne osoby wyprawiają z otaczającymi ich wioski terenami przechodzi ludzkie pojęcie. Ryżowe feng szui. Każdy kawałek dolin wijących się między tonącymi we mgle górami jest przemyślnie, misternie i przede wszystkim pięknie udekorowany spadzistymi, schodkowymi uprawami ryżowymi. Zapominamy o problemach z Bawołem, zatrzymując się co chwila na poboczu w celu wzrokowej kontemplacji.
 
O poranku przerażeni stwierdzamy, że oczojebne klimaty uśpiły nasze zmysły finansowe, pozostawiając w portfelach niemalże pustkę. No tak, mieliśmy po drodze odwiedzić ATMa. W Mu Cang Chai jest internet, nowoczesny punkt kserokopiarstwa, ATMa jednak brak. Do tego jesteśmy głodni. Ponieważ pierwszeństwo w posiłku należy do największego i najbardziej pracowitego, zazdrośnie patrzymy na objadającego się Bawoła. Najadł się - do Sapy powinno mu starczyć. Po drodze kukurydze jakieś takie niewyrośnięte, więc zaciskamy żołądki i ciśniemy co sił nasze zwierzę. Na szczęście po wczorajszym dniu widoki dnia obecnego nie zmuszają nas do częstych postojów, przybliżając nas szybko do celu.
Piękna, bezdeszczowa pogoda zaczyna się jednak psuć. Droga prowadząca do wysoko położonej w górach Sapy zdaje się wznosić bez końca. Zdaje się także równie bezgranicznie psuć. Błotniste przeprawy, niewątpliwie fascynujące, w wzmagającej mgle i zimnie nieco stresują. Dodatkowo w pewnym momencie stwierdzamy, że brakuje nam jedynego telefonu. Monia pozbyła się swojego jeszcze w Indonezji, ja zostawiłem swój w Mu Cang Chai. Dojeżdżamy zmarznięci, ale i szczęśliwi do celu, gdzie kolacja smakuje jak nigdy, a pościel jest bardzo gościnna i ciepła. No i jest ATM. Jest naturalnie także (tak jak we wszystkich większych mijanych po drodze wsiach) punkt kserokopiarstwa.

Sapa nie rozpieszcza pogodowo i dużo tu turystów, dlatego nazajutrz, bez wyrzutów sumienia ruszamy dalej, do Bac Ha, takiej dużo mniejszej, spokojniejszej, dzikszej Sapy, gdzie kolorowi ludzie może nie są tak skorzy do interakcji i pozowania do zdjęć, a często wręcz podejrzliwi, może nawet niechętni obcokrajowcom, to ku naszej uciesze zdecydowanie bardziej nieśmiali i naturalni. Odpoczywamy tu i na moment zamieniamy koła na nogi, które nie bez udziału nieświadomie (tak wierzymy)wprowadzających nas w błąd lokalsów, szybko puchną.
Wsiadamy na Minska i jedziemy na sobotni targ do Can Cau. Co tydzień gromadzi on mieszkańców okolicznych wsi, oferując na sprzedaż wytwory wietnamskiej wsi. Kolorowe kobiety z plemion H'mong Flower się tu "ubierają". Przebierają zręcznie stosy kolorowych, tradycyjnych wdzianek, naszyjników i innych uatrakcyjniających ich aparycję dóbr doczesnych. Licytują bawoły, psy, małe kurczaczki. Z zakupami wędrują na pole, gdzie pięknie ubrane będą harować w słońcu. Bo w Wietnamie, który tu widzimy na północy, to raczej kobiety pracują. Zależy od plemienia, ale np w społecznościach Dzao rola mężczyzny ogranicza się do spożywania wina ryżowego domowej roboty w towarzystwie przyjaciół. Po prostu nie chce im się pracować. Ku naszemu zdumieniu niespecjalnie to kobietom przeszkadza. Generalnie, poza zjawiskiem nierównouprawnienia pracowego, status kobiety w Wietnamie jest wysoki. Tak więc na targu w Can Cau rządzą głównie kobiety. Mężczyźni udzielają się towarzysko i na targu interesują się głównie ptakami(?!)



Na ostatni postój przed powrotem do Hanoi wybieramy malowniczo usytuowany, ciężko dostępny, ukryty nad jeziorem Tac Bah "resort" koło wsi Vu Linh. Na nieutwardzonych, stromych i wąskich drogach Minsk przechodzi ciężkie próby. Spotykamy tu parę belgijsko-hiszpańską, którzy podobnie jak my podróżują na Minsku. To poza Czechem i Anglikiem, poznanymi na początku wyprawy, jedyni spotkani przez nas biali podróżujący motocyklem po północnym Wietnamie, więc z radością opowiadamy nasze przygody z sympatią wypowiadając się o naszych motocyklach. Jaki by nasz nie był to trzeba przyznać, że w porównaniu z codziennie psującym się "belgijsko-hiszpańskim" mieliśmy farta choć niewątpliwie powodowane przez awarie przygody mają swój urok.
W resorcie nie śpimy, bo drogo, czego jednak nie żałujemy bo wskazana nam tańsza opcja noclegu w bambusowej chacie na palach u przyjaciół z plemienia Dzao przeistacza się w prawdziwie rodzinne, w miarę naturalne doznanie. Jemy wspólnie przepyszny posiłek sowicie zakrapiany smacznym winem ryżowym, co nóż przerywanym okrzykami:
- Bonzan! , hebzan! , homidu! - po czym stukamy się kieliszkami i ściskamy dłonie. Mama przeżuwa tytoń i co chwila głośno spluwa do spluwaczki, tata co chwila dolewa nam smacznej zielonej herbaty do malutkich kieliszków a siedmioro dzieci zasypia przed telewizorem. Z sufitu spada obrzydliwy wij - zapowiedź nadchodzącego mokrego sezonu, którego po opowieści o powodującym bardzo i długo bolące, gorączkowe ugryzienia nie lubimy. Pod moskitierą wij nam jednak nie straszny.

Ostatni odcinek to już niespektakularny krajobrazowo, natomiast na pewno komunikacyjnie powrót do stolicy. Jakoś odnajdujemy się w tym skuterowym chaosie i zmęczeni oraz bardzo szczęśliwi z naszej niesamowitej, górskiej podróży żegnamy się z Minskiem, bez którego frajda nie była by tak duża.


4 komentarze:

  1. Skoro straciliście komórkę to skąd teraz będziecie wiedzieć która jest godzina?

    OdpowiedzUsuń
  2. Koguty, migracje mrówek, smak rosy, czy zapach suszonego przy drodze ryżu tudzież analiza wielkości bawolego stolca. Poza tym kupiliśmy zajebisty budzik za dolara :) Budzi z tolerancją półgodzinną ale zegarek zdaje się działać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieprawda... Jak to czytam... to wydaje mi się że nasze wspinanie się na lodowiec w trampkach to było nic w porównaniu co wy robicie teraz :P Proszę was tylko nie skaczcie ze spadochronu bez spadochronu w tej Azji ;)

    Pozdrawiam
    Marcin

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie no, lodowiec w trampkach to był hardkor :)
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń